O Elle Kennedy mówi się, iż jest jedną z lepszych autorek powieści romantycznych i New Adult. Rok temu miałam okazję przeczytać jej Pościg, który mimo tego, że był bardzo dobrą powieścią, to niestety nie pozostał w moich myślach na jakoś bardzo długo. Tym razem jednak mam wrażenie, że będzie zupełnie inaczej, ponieważ za mną drugi tom serii Briar U. No i muszę przyznać, że to było coś, zdecydowanie.
Brenna Jensen to młoda kobieta, która, choć uważana za niegrzeczną i dość niebezpieczną, to ma swoje zasady. Jednakże pewnego dnia przyjdzie jej o nich zapomnieć, gdyż na plan wkroczy Jake Connelly, który jest gwiazdorskim członkiem drużyny hokejowej Harvardu. Okrutny los sprawia, że Brenna musi prosić go o przysługę - ma udawać jej chłopaka, a że Jake nie jest naiwny, to w zamian za każdą udawaną randkę żąda prawdziwej. No i tu się dopiero zaczyna prawdziwa zabawa.
Czy przed rozpoczęciem lektury tej książki miałam jakieś oczekiwania? Właściwie to nie. Spodziewałam się przyjemnego romansu, który rozgrzeje moją romantyczną duszę i to właśnie dostałam. Jednak poza romantyzmem, w tej książce odnalazłam coś więcej, ale o tym w dalszej części.
Główną bohaterką jest Brenna, dziewczyna twarda, niedająca sobie w kaszę dmuchać i ogólnie dość stanowcza. Obawiałam się, że jej surowość wpłynie na mój stopień sympatii do niej, jednak na próżno. Ponieważ ta bohaterka w stu procentach zakręciła mi w głowie i sprawiła, że chciałabym właśnie taką Brennę jako swoją przyjaciółkę. No ale, jak to często bywa w powieściach, ta bohaterka nie była tylko taka silna i dzielna, ponieważ chowała przed innymi swoje zmory z przeszłości głęboko do szafy. Mogłabym się tutaj przyczepić, że było to schematyczne i tak dalej, ale szczerze? Dzięki temu wątkowi polubiłam ją jeszcze bardziej.
Jack to drugi główny bohater, który również zdobył moją sympatię. Mogłabym go nazwać pozerem, ponieważ zgrywał niezwykle pewnego siebie i takiego egoistycznego dupka, ale miał również swoją drugą twarz, przez którą okazywał się - dosłownie - milusim szczeniaczkiem. No tak, chyba nie muszę mówić, że znalazłam nowego książkowego męża i jest on już zaklepany na amen? 😉
W tej książce podobało mi się... wszystko. Dosłownie. Zarówno kreacja głównych bohaterów, jak i tych drugoplanowych jest bardzo dobra, akcja, choć odrobinę szła utartym szlakiem, to potrafiła zaskoczyć na różnych zakrętach. Mogłam się również domyślić, że książka nie będzie w całości taka ciepła, zabawna i urocza. W pewnym momencie nastąpiła konfrontacja Brenny z jej przeszłością, a to wywołało we mnie nie tylko szok, ale i łzy.
Bardzo spodobało mi się to, że Elle Kennedy postawiła na przedstawienie dość trudnej i chłodnej relacji między rodzicem a dzieckiem. Jasne, niektórych może ten temat już nudzić, ale mnie z jakiegoś powodu zawsze to przyciąga. Nie inaczej było w przypadku tej powieści, gdzie ten aspekt został podkreślony dość mocno i również nie obyło się bez moich łez. Mam wrażenie, że dużo płakałam na tej książce... No cóż, dobra robota Kennedy.
Na plus zasługuje również to, w jaki sposób autorka przedstawiła tutaj motyw sportu, a w tym przypadku hokeja. Kiedy opisywane były mecze, autentycznie czułam atmosferę tego pobudzenia i adrenaliny uderzającej właśnie podczas oglądania ulubionej drużyny podczas gry.
O tym, że autorka ma lekkie pióro, chyba nie muszę znowu wspominać. Ta powieść spodobała mi się o wiele bardziej niż Pościg i naprawdę, mam ochotę zacząć czytać tę powieść jeszcze raz, żeby zobaczyć, czy czegoś przypadkiem nie pominęłam. No, a to może znaczyć tylko jedno: ta książka naprawdę jest bardzo dobra.
Ryzyko całkowicie zaspokoiło moje serduszko i tchnęło w nie życie. Nie mogę się doczekać lektury trzeciego tomu, a że nie wiadomo, kiedy Polska premiera, to prawdopodobnie zainwestuję sobie w wersję po angielsku. W tej chwili dla tej autorki jestem w stanie się poświęcić.
Jeżeli tak jak ja przepadacie za świetnie napisanymi romansami, to musicie, po prostu musicie sięgnąć po Ryzyko Elle Kennedy. Nie akceptuję żadnej odmowy. 😉