"Rycerz ciemności" to już kolejna książka, którą udało mi się dorwać po okazyjnej cenie w jednej z poznańskich księgarni. Cieszę się z tego szczególnie, gdyż wcześniej czytałam już pierwszą część trylogii o Władcach Avalonu i bardzo mi się spodobała. Druga część była równie świetna.
Varian duFey jest istotą zrodzoną zarówno ze światła, jak i z ciemności. Zdecydował się jednak walczyć po stronie dobra. Walczy między innymi ze swoją matką, która zrobi wszystko, aby jej syn stanął po stronie mroku. W pewnym momencie nawet jest gotowa go porwać i torturować, aż do momentu kiedy nie zdradzi swoich przyjaciół. Varian nie chce jednak tego uczynić i po prostu cierpi. Wtem pojawia się kobieta piękna, o dobrym sercu, która okazuje mu dobroć. Początkowo z rozkazu Narishki, matki głównego bohatera, jednak później Merewyn robi to z własnej woli. To właśnie ta dobroć sprawia, że młoda kobieta rozkochuje w sobie Variana...
Nie pałam szczególną miłością do romansów paranormalnych. Właściwie to ich w ogóle nie czytam, nie licząc "Władców Avalonu". Sięgając po "Rycerza ciemności" wiedziałam już czego mogę spodziewać się po Sherrylin Kenyon. Nie zawiodłam się. Fabuła powieści wciąga do reszty, a uczucia między bohaterami wydawały się nadzwyczaj prawdziwe. Mężczyzna, jako osoba w której płynie krew Adoni, z pozoru niezdolny kochać, zakochuje się w niezwykle pięknym, lecz zwyczajnym człowieku, pozbawionym magii. Niesamowite, prawda? Mimo, że powieść jest po prostu przesiąknięta fantastyką, możemy w niej odnaleźć cząstkę prawdziwego życia. Cząstkę, która trzyma się książki jak tonący brzytwy i nie chce jej puścić.
W "Rycerzu ciemności", podobnie jak w "Mieczu ciemności", poprzedniej części trylogii, poznajemy całą gamę bohaterów. Większość z nich możemy już znać z legend arturiańskich. Tak, akcja powieści dzieje się w świecie wyrwanym spoza czasu, w Camelocie, Avalonie i krainach pomiędzy nimi. Na kartach książki spotkać możemy króla Artura, jego siostrę Morgenę, Rycerzy Okrągłego Stołu. Są oczywiście nowi bohaterowie. Szczególnie do gustu przypadł mi Blaise, mandragon, który towarzyszył w podróży parze głównych bohaterów. Jego niesamowite poczucie humoru i spojrzenie na świat sprawiają, że tą postać po prostu się lubi. Nie gorszy jest Varian duFey, z którym to mandragon nieraz się sprzeczał. Bardzo się cieszę, że Sherrylin Kenyon nie stworzyła kolejnej pustej głównej bohaterki, a młodą kobietę, która popełnia głupstwa, nie jest idealna, ale potrafi kochać i tą miłość odbierać od innych. To zdecydowanie coś, co lubię.
Zaletą "Rycerza ciemności" jest to, że książkę można przeczytać, nie znając poprzedniej części trylogii. Fakt, występują postaci z "Miecza ciemności", jednak ich historia została przypomniana. Sądzę, że druga część trylogii pani Kenyon jest naprawdę ciekawa. Myślę, że fani romansów paranormalnych na pewno będą zadowoleni. Osoby, które od nich stronią, także mogą zabrać się za lekturę tej powieści. Raczej nie pożałują. Polecam.