Pierwszy tom Ogniem i mieczem, choć otwiera monumentalną opowieść, choć zapowiada coś wielkiego i burzliwego, choć teoretycznie powinien rozniecić iskrę zaciekawienia – niestety, w moim odczuciu tej iskry nie roznieca. Przeciwnie – jest jak ognisko, które długo nie chce się rozpalić, mimo że ktoś co chwilę dorzuca gałęzie i dmucha z całych sił. Niby jest ciepło, niby coś się tli, niby są bohaterowie, dialogi, sytuacje – ale całość przypomina raczej rozbudowaną ekspozycję niż właściwą akcję.
To tom, który męczy przewlekłością, tom, który zatrzymuje się na każdym kroku, jakby bał się zrobić krok dalej, jakby zbyt kurczowo trzymał się obowiązku zbudowania tła historycznego, politycznego, społecznego – i przez to traci napięcie. Opisy ciągną się stronami, tempo przypomina raczej powolny marsz orszaku weselnego niż rytm wojennej trąby. Nie ma tu jeszcze tej iskry dramatyzmu, tej dynamiki, która pojawi się później. Bohaterowie – choć obecni – jeszcze nie lśnią pełnym blaskiem.
Skrzetuski, jako główny bohater, jest postacią poprawną, ale bez wyrazu – szlachetny, oddany, lojalny, zakochany, ale wszystko to odbywa się jakby od linijki, bez emocjonalnej głębi. Jego relacja z Heleną wydaje się nie tyle uczuciem, co spełnieniem rycerskiego obowiązku: zobaczył, urzekła go, zakochał się, postanowił zdobyć – i tyle. Bez rozterek, bez wahania, bez chemii. Jakby wszystko działo się zbyt łatwo, zbyt powierzchownie, zbyt „według schematu”.
Helena natomiast, choć obecna w narracji, wciąż jest bardziej ideą niż człowiekiem – piękna, cicha, uwięziona. Mało mówi, jeszcze mniej robi, właściwie nie ma w niej żadnej sprawczości. Jej los jest ważny, ale ona sama – jeszcze nie. To nie postać, która przykuwa uwagę, to raczej figura, wokół której toczą się działania innych.
Zagłoba – owszem, już pojawia się na scenie, już daje o sobie znać, już rzuca pierwsze błyskotliwe teksty, ale nie jest jeszcze tym Zagłobą, którego znamy z dalszej części. Jeszcze nie jest sercem opowieści, jeszcze nie zagarnia całej uwagi. Na tym etapie wydaje się bardziej elementem komicznym, dodatkiem do powagi pozostałych bohaterów niż siłą napędową narracji.
I wreszcie – Bohun. W tomie pierwszym jego postać dopiero się kształtuje, jego dramat jeszcze nie wybrzmiał, jego motywacje są mgławicowe, a uczucia nie do końca zrozumiałe. Nie ma jeszcze tej dzikości, tej desperacji, tego tragicznego napięcia, które uczynią go postacią niezapomnianą. Na razie jest zaledwie cieniem tego, kim się stanie – i choć pojawia się, choć wykonuje pewne ruchy fabularne, to emocjonalnie jeszcze nas nie porywa. Jeszcze nie wiemy, że oto na naszych oczach rodzi się jeden z najbardziej przejmujących antybohaterów polskiej literatury.
Tom pierwszy to próg, który trzeba przekroczyć, ale nie jest to krok łatwy, nie jest to przyjemna podróż. To raczej konieczność – przetrwać, przeczekać, przebić się przez warstwę formalnych deklaracji, przez oschłe rycerskie ideały, przez dialogi pozbawione emocjonalnego napięcia – by dopiero później odkryć głębię, napięcie, złożoność. Tom pierwszy nie zachęca do dalszego czytania – ale jeśli się go przełamie, jeśli się przez niego przebije, nagroda czeka dalej.