Książki, według mnie dzielą się na cztery kategorie. Pierwsza - arcydzieła, które nie dają o sobie zapomnieć, zostają w pamięci na długi czas. Druga - ich czytanie sprawia przyjemność, z zaciekawieniem przewraca się kolejne kartki, zastanawiając się, jak dalej potoczy się akcja. Trzecia - przeczytane, zapomniane, nic specjalnego, ale czas poświęcony na lekturę nie jest stracony. Czwarta - co tu dużo mówić… Gnioty. Nudne książki, o których aż chce się zapomnieć. Niestety, właśnie do ostatniej kategorii zalicza się pseudokryminał, pt. „Hotel Paradise” amerykańskiej autorki, Marthy Grimes.
Emma Graham, dwunastoletnia mieszkanka rodzinnego Hotelu Paradise, zaczyna się interesować zagadkową śmiercią sprzed lat. Mary-Evelyn Deverau utonęła w pobliskim jeziorze w samym środku nocy. Policja uznała, iż dziewczynka popełniła samobójstwo. Jednak Emma nie wierzy w oficjalną wersję wydarzeń, postanawia przeprowadzić śledztwo na własną rękę. Podstępem wyciąga informacje od osób, które znały zarówno zmarłą, jak i jej rodzinę oraz wiedzą coś na temat jej śmierci. Tymczasem w sąsiedniej miejscowości zostaje popełnione morderstwo, co jeszcze bardziej intryguje Emmę. Wierzy, że obie ofiary mają ze sobą coś wspólnego, a jej obowiązkiem jest ustalenie, co się naprawdę wydarzyło.
Po przeczytaniu opisu książki, byłam zachwycona. Pomysł jest oryginalny, a dwunastolatka jako główna bohaterka to również miła odmiana od kilkudziesięcioletnich zarozumiałych detektywów. Niestety, rozczarowałam się. Nie dość, że narracja jest pierwszoosobowa, co w większości książek bardzo mi przeszkadza - wolę skupiać się na wydarzeniach zamiast na rozmyślaniach bohaterów, to Emma nie nadaje się do prowadzenia śledztwa. Nie można jej nawet nazwać początkującym detektywem - to po prostu dziewczynka, która narzeka na nadmiar wolnego czasu i nie spędza go z rówieśnikami, a wymyślając niestworzone historie, snując domysły na temat wydarzeń sprzed czterdziestu lat.
Choć „Hotel Paradise” jest zaliczany do powieści kryminalnych, nigdy w życiu nie określiłabym go tym mianem. Do połowy książki nie dzieje się absolutnie nic. Później, owszem, zostaje popełniona zbrodnia, a policja prowadzi śledztwo. Jednak główna bohaterka nie wie nic na jego temat. Sama wprawdzie usiłuje rozwikłać zagadkę, lecz bardziej od bieżących wydarzeń interesuje ją śmierć rówieśniczki sprzed lat. Właśnie druga część książki opiera się wyłącznie na domysłach Emmy. Nawet przez krótką chwilę nie dzieje się nic niespodziewanego, brakuje zwrotów akcji, pościgu, opisu prowadzonego śledztwa. Nic, kompletnie nic, co mogłoby wskazywać, że „Hotel Paradise” jest kryminałem.
Zakończenie nie spodobało mi się nawet w najmniejszym stopniu. Było wręcz beznadziejne. Autorka nie wyjaśniła, co się naprawdę wydarzyło, kto stoi za zabójstwem oraz dlaczego je popełnił. "Hotel Paradise" jest wprawdzie pierwszą częścią serii z Emmą Graham w roli głównej, może w kolejnej sprawa zbrodni znajdzie swój koniec. Ja jednak nie jestem tym zainteresowana, pierwsza część cyklu jest dla mnie ostatnią.
Książka składa się w 95% z opisów. Dialogi można policzyć na palcach obu rąk, a jakby tego było mało, chyba w żadnej innej powieści nie spotkałam się z tak krótkimi rozmowami bohaterów. Co więcej, wiele wypowiedzi zostało zapisanych w sposób: „Powiedziała, że…”, „Odpowiedział jej…”. Przez to miałam wrażenie jakby książkę pisało dziecko.
Jednak „Hotel Paradise” nie ma samych wad, znalazłam bowiem zaletę - ciekawa postać. Szkoda, że tylko jedna. Zdziwaczała, stara ciotka głównej bohaterki - Aurora Paradise, pałająca nienawiścią do wszystkich „intruzów” zamieszkujących jej rodzinny hotel. Jest, według mnie, jedynym jasnym punktem powieści.
Podsumowując, uważam, że książka jest słaba. Nawet bardzo. Trzy dni lektury uważam za stracone. Nie napiszę, że nie polecam Wam „Hotelu Paradise”. Po prostu sądzę, iż jest na świecie tyle książek, że nie trzeba koniecznie sięgać po powieść pani Grimes.