Fascynuje mnie sposób w jaki Kazimierz Kyrcz połączył nijaką prozę życia z humorem i grozą. Bo nie ma chyba niczego straszniejszego niż nasza bezradność wobec rzeczywistości i śmieszniejszego, niż przekonanie, że moglibyśmy z nią wygrać…
Mateusz Bednarski, główny bohater powieści, nie ma talentu do zjednywania sobie ludzi. Wali szczerze między oczy, nie szczędzi nikomu sarkastycznych ani cynicznych komentarzy i na dokładkę lubuje się w czarnym humorze. Chociaż wiecznie skwaszony, to pogodzony jednak z rzeczywistością, brnie z mozołem przez szarą codzienność, nie licząc już właściwie na nic. Nie ma mu się co dziwić, jego charakter idealnie pasuje do okoliczności. Ma już prawie czterdziestkę na karku, a na koncie brak większych sukcesów. Praca w policji może byłaby dla niego znośna (bo o powołaniu dawno już zapomniał), gdyby jego przełożonym nie był psychopatyczny, znęcający się nad podwładnymi typ o pseudonimie Wampir, a współtowarzysze niedoli chociaż trochę dali się lubić. W życiu prywatnym też raczej posucha; kilku odzywających się z rzadka przyjaciół i roszczeniowa była żona – powracająca by, jak wrzaskliwy demon, siać zamęt i doprowadzać bohatera do szewskiej pasji. A jednak, mimo wszystko, chciałoby się rzec, że u Mateusza to „ch**owo, ale stabilnie” jest, bo przecież zawsze może być gorzej, prawda?
Ano może, zwłaszcza, gdy los postanawia zakpić sobie z Bednarskiego, bo wyobraźnie sobie, że nagle zaczyna się coś w jego mdłym życiu układać. Nudna, pozbawiona celu, egzystencja, nic nieznaczącego przeciętniaka, nabiera barw! Poznana przez Internet dziewczyna okazuje się strzałem w dziesiątkę i wielce prawdopodobne, że tą jedyną. Udaje mu się także dostać do serialu „Śledczy” i dzięki roli, uciec na jakiś czas od znienalubionej pracy. Mogłoby być wreszcie pięknie, ale…wokoło naszego „farciarza” zaczynają ginąć ludzie. A to nowy byłej, a to ktoś znajomy z pracy, a to członek rodziny, której Mateusz był kuratorem. Zbyt późno dociera do niego, że wszystkie te śmierci nie są przypadkowe, że COŚ je łączy. A raczej KTOŚ i, że granica między złowrogimi wizjami z koszmarów a rzeczywistością niebezpiecznie się zaciera.
Od samego początku powieści, dogłębnie poznajemy myśli bohatera. Jego ironizujący, prześmiewczy ton, bolączki i obcesowe, pozbawione złudzeń podejście do świata, ludzi i systemu, w jaki wszyscy jesteśmy uwikłani od dnia narodzin. Mocno zżywamy się z tym obmierzłym bucem, pewnie widząc w nim, lub w cząstce jego niedoli, samych siebie. Tak głęboko zapuszczamy się w jego świat, to współczując mu, to się na niego zżymając, że nawet nie zauważamy momentu, w którym autor całkowicie zmienia ciężar powieści. Nagle orientujemy się, że wraz z bohaterem nie spostrzegliśmy w porę zagęszczającego się mroku, że przeoczyliśmy moment, w którym dał się wciągnąć w pułapkę. Niestety, przyczajone i cierpliwe zło zdążyło podejść do niego bardzo blisko. Mateusz, przyparty do muru, musi zacząć się bronić, a nam przestaje być do śmiechu, bo upiorna pętla wokół niego niebezpiecznie szybko się zaciska.
Ów wspomniany moment przełomowy – chociaż od początku czuliśmy, że powieść nie jest typowym kryminałem – sprawia, że gatunkowa niejednorodność Podwójnej pętli staje się dla nas oczywista. To co braliśmy za nasączony obyczajem „pamiętnik” gburowatego policjanta, z czasem przeradza się w ponury kryminał z elementami thrillera, by pod koniec uderzyć w nas mrokiem i grozą. Warto podkreślić, że zaskakujące zakończenie, nadaje całości nadzwyczajnego rysu.
Jeśli więc lubicie gatunkowe miszmasze, gorzki, niegłupi humor, gęstą, duszną atmosferę i chcielibyście się dowiedzieć cóż to takiego ten ZŁOWROGI PUFANEK (aż dziw, że coś co się tak nazywa, może przerażać), to jest to lektura dla was.
[współpraca barterowa]