Muszę przyznać, że książki z serii Postscriptum są dość przyjemne w odbiorze. Nie jest to lektura wymagająca i wydaje mi się, że to swego rodzaju odmóżdżacz, ale takie książki także są potrzebne. Najprościej mówiąc, jest to idealna pozycja na wolny wieczór, po ciężkim dniu pracy, gdy chcemy się trochę zrelaksować i zapomnieć o problemach dnia codziennego. Gdy czytelnik sięgając po "P.S. Tęsknię za tobą" oczekuje czegoś więcej, to raczej się zawiedzie.
Tym razem poznajemy historię początkującej aktorki Melrose Claiborne (kuzynki Martizy z poprzedniej części), która skrycie podkochuje się w swoim najlepszym przyjacielu z dzieciństwa i gdy ten prosi ją, żeby przez pół roku mieszkała w wynajmowanym przez niego mieszkaniu, podczas gdy one będzie w trasie koncertowej, od razu się zgadza, żeby sprawić mu przyjemność. Kobieta nie przewidziała jednak, że jej nowy współlokator - Sutter, okaże się być dość uciążliwym kompanem i ich relacja nie będzie przebiegać gładko. Ale jak to się mówi, nienawiść od miłości dzieli tylko krok.
Fabuła jest typowa dla tego typu romansów i nie znajdziecie w niej nie wiadomo jakich zwrotów akcji czy wydarzeń wywołujących szybsze bicie serca, albo doprowadzających do łez. Jest to raczej pozycja bezpieczna, gdzie z góry wiemy jak to wszystko się skończy, a każdy problem rozwiązuje się błyskawicznie.
Poprzednia część w moim odczuciu była dużo lepsza i przynajmniej potrafiłam kibicować bohaterom, a tutaj wszystko było po prostu nudne i przewidywalne, a pomiędzy postaciami nie czułam wielkiej chemii. Nawet ich kłótnie były nijakie.
Na plus zasługuje przede wszystkim wątek Suttera i jego brata, bo jest to bardzo ciekawa relacja i z przyjemnością czytałam sceny, w których byli obydwaj, ale cała historia z ich rodziną mocno niedopracowana. Ciekawie zapowiadał się także wątek kariery Mel, ale ostatecznie autorka to zepsuła. Wprowadziła postać, zapomniała o niej, przypomniała sobie pod koniec i poświęciła dosłownie pięć wersów na rozwiązanie sprawy.
Znalazłam kilka niedociągnięć, choć aż ciężko uwierzyć, że tak prostą historię można zepsuć. Autorka zawarła co najmniej dwa elementy, których po prostu nie dokończyła. Wydaje mi się, że za szybko chciała tę książkę skończyć, przez co dużo ona w moich oczach straciła, bo te urwane wątki zdecydowanie obniżają moją ocenę.
Lubię styl Winter Renshaw, bo jest on naprawdę lekki i przyjemny w odbiorze a całość czyta się szybko, ale w porównaniu z poprzednią częścią, wszystko wypadło jak dla mnie blado. Dialogi w niektórych momentach były naprawdę infantylne i kilka razy zdarzyło mi się przez nie wywrócić oczami. Postacie Suttera i Melrose ciekawe, ale po "P.S. Nienawidzę cię" liczyłam na pożar, a dostałam ledwie gasnący płomień zapachowej świeczki.
P.S. A najlepsze jest i tak to, że (w moim odczuciu) tytuł wcale nie odnosi się do pary głównych bohaterów.