„– Każdy się boi – wyszeptała. – Ale chodzi o to, czy to ty robisz coś ze strachem, czy strach robi coś z tobą”.
A co, jeśli wszystko to, czego się obawiasz, zaczęło dziać się w rzeczywistości? Każdy lęk, nieważne, jak głęboko trzymasz go w sobie, zacząłby przybierać realną formę i ziszczał się w Twoim życiu? Chcesz się przekonać? Przybądź do Sepii.
A co, jeśli książka, którą chcesz polecić z całego serca, zawierała tak irytujące błędy, że nie możesz przejść nad nimi obojętnie? Pozwólcie więc, że najpierw wyrzucę z siebie całą irytację, a potem zacznę chwalić, bo to, co autorka chciała przekazać w swojej najnowszej powieści, warte jest uwagi.
Nie wiem, co się tu zadziało, ale wyobrażam to sobie tak: po bardzo ciepło przyjętej „Kantacie” dobrze było iść za ciosem i jak najszybciej wydać kolejną książkę. I czyżby pośpiech zawinił? Klaudia Zacharska jest bez wątpienia obiecującą pisarką i to, co tworzy, jest naprawdę dobre. I zastanawiam się, czy redaktor, urzeczony jej talentem, omiótł jedynie wzrokiem powieść, czy raczej właśnie tempo pracy nie pozwoliło na wnikliwsze przyjrzenie się „Sepii”. Zauważyłam, że odkąd książki poprawia się nie na papierze, ale przed monitorem, w wydaniach pojawia się coraz więcej błędów. Jednak co innego wpadka (jak na przykład w Sepii ciążące piętno – obym przypadkiem nie odcisnęła na kimś brzemienia – albo moje „ulubione” opadanie w dół i unoszenie się ku górze, jak gdyby można było odwrotnie: opaść ku górze lub unieść się w dół – wszak w fantastyce, zwłaszcza grozy, wszystko możliwe), a co innego systematyczne, konsekwentne niezauważanie chociażby powtórzeń. A może zwyczajnie redaktor dał się tak wciągnąć lekturze, że nie był w stanie dostrzec pewnych rzeczy? Przyznaję, że ja dałam, wybaczyłam niedoskonałości pojawiające się na pierwszych kilkudziesięciu stronach, chłonęłam każde zdanie, ale potem niestety z uwagi na inne obowiązki musiałam odłożyć „Sepię” na kilka dni i gdy do niej wróciłam, zostałam zaatakowana „byciami” i „czuciami” w takiej liczbie, że się zwyczajnie wkurzyłam. A może to niedopracowanie dotknęło tylko mnie – odbiorcę który oczekuje perfekcji. Przecież doskonale zdaję sobie sprawę, że własnych błędów się nie widzi, a ideałów zwyczajnie nie ma. Czyżbym wymagała za dużo? Pewnie gdyby „Sepia” była fabularnie słabą książką, machnęłabym ręką. A że słaba nie jest, tym bardziej każde niedociągnięcie drażniło.
Zatem po oddzieleniu plew od ziarna zajmijmy się tym drugim. Powieść zaczyna się może i banalnie, nawet ciut naiwnie, Klaudia Zacharska oszukuje nas, roztaczając widoki sielskiego, malowniczego miasteczka o uroczej nazwie Sepia. Poznajemy Ewelinę i Zuzę, prowadzące tutaj księgarnię, która jest wyjątkowym miejscem dla członków niewielkiej miejskiej społeczności. Po śmierci swojej matki do Sepii trafia dwunastoletnia Ola wraz z ojcem i bratem. Być może to tu znajdą ukojenie po traumatycznych przeżyciach i postanowią osiedlić się na stałe. Dowiadujemy się co nieco o Rafale i jego żonie Patrycji, wątpiąc, że uda im się uratować małżeństwo. Nawet nie staramy się im kibicować. Sepia to zwykłe prowincjonalne miasto, pełne ludzi o historiach takich, jakie mogłyby się wydarzyć wszędzie indziej. Nie jest niespodzianką, że prędzej czy później losy tych ludzi splotą się ze sobą, przecież w takich niewielkich mieścinach wszyscy wszystkich znają. A jednak powód i przede wszystkim sposób, w jaki się to stanie, zaskakuje.
Pewnego dnia zaczyna padać deszcz. I znów zaczyna się niewinnie, aż zwykła burza zamienia się w anomalię pogodową, katastrofę prowadzącą do zupełnego odcięcia miasta od reszty świata. Robi się bardziej niż niebezpiecznie. W dodatku ludzie giną nie tylko w wyniku powodzi, ale śmierć dopada ich w zadziwiających okolicznościach, jak gdyby wszelkie złe przypadki sprzysięgły się, by dopaść tych, którzy czują strach przed… (tu możecie umieścić cokolwiek, co przyjdzie Wam na myśl). Zresztą nie wszyscy umierają, niektórzy muszą się zmierzyć z lękiem o bliskich. Która z obaw jest silniejsza? Ta o samego siebie czy na przykład o własne dziecko?
Nie potrafiłam nie porównywać „Sepii” do „Mgły” Herberta (chociażby ze względu na sam pomysł zjawiska atmosferycznego wpływającego na zachowania mieszkańców miasta, a też ludzkiej słabości wobec niewyjaśnionego i nierównej, ale też nie bezsensownej z nim walki), choć lekkość, z jaką Zacharska pisze, bliższa jest twórczości Joego Hilla. Autorka mnoży wątki, a warto zaznaczyć, że po takim zabiegu w wielu książkach zazwyczaj historia rozmywa się, a tu mimo wszechobecnej wody nie ma mowy o rozmyciu, a pozornie nieznaczące wydarzenia przykuwają uwagę, nie odwracając jej od głównej osi. Napięcie wzrasta. Sama rola Oli i jej nowopoznanej koleżanki Sandry to coś, co każdemu fanowi niesamowitości przypadnie do gustu. Osobiście uwielbiam wykorzystywanie postaci dziecięcych w horrorach. Przecież to takie niewinne istoty… Niestety nie mogę napisać niczego więcej, by nie zdradzić fabuły. W każdym razie historia toczy się we właściwym tempie i skoro o wodzie mowa, przyrównałabym akcję książki do rzeki – pełnej głębin i mielizn, wystających konarów, meandrów czy zakoli. Nie możemy przewidzieć, co czeka nas na kolejnej stronie. Mówiąc wprost, Zacharska porywa.
I to właśnie najbardziej mi się spodobało – Zacharska rozpoczyna bardzo niepozornie, wciągając nas w nurt, nie pozwalając zaczerpnąć tchu, dopóki nie dotrzemy do finału. A ten jest satysfakcjonujący.
Może i nie zagłębimy się podczas lektury w anatomię strachu, może i nie rozdrapiemy wszystkich lęków, które w nas tkwią, ale z pewnością pozostanie w nas refleksja, „a co by było, gdyby…”. Mimo że „Sepia” stara się poruszać niewygodne sprawy, jak chociażby odrzucenie, przemoc, samotność i pokutujące w społeczeństwie stereotypy, paradoksalnie jest książką lekką, przyjemną, zwyczajnie „wciągającą”, z którą warto spędzić czas. Cieszę się, że trafiła w moje ręce i dzięki niej mogłam się oderwać od rzeczywistości.