Jeżeli pierwszą połowę książki przeskoczycie na szybkich obrotach, dalej będzie już dużo lepiej. Jeśli liczyliście, że od australijskiej pisarki dowiecie się czegoś specyficznego o Australii, to również nie z tej powieści. Ta historia mogłaby wydarzyć się wszędzie. Dopóki nie pojawiła się nazwa Melbourne, byłam przekonana, że akcja dzieje się w Stanach.
Czekam na ten obiecany thriller i czekam, a tu nic. Mamy za to pełnowymiarową obyczajówkę, na bardzo przyzwoitym poziomie, oscylującą między Jodie Picoult a nawet Elizabeth Strout, jednak jak na rozgrzewkę, część obyczajowa jest zdecydowanie przydługa. Zwłaszcza panowie mogą stracić cierpliwość, bo ciężko im będzie zidentyfikować się z bohaterami i tematem. Zasadnicza rozgrywka toczy się bowiem między dwoma kobietami – teściową i synową, w zakresie ich odmiennego podejścia do roli kobiety w życiu i sposobu wychowywania dzieci, natomiast postaci męskie pełnią role drugoplanowe. Dopiero kiedy pojawia się zagadka tajemniczej śmierci i okazuje się, że wszyscy mogą być podejrzani, ta historia naprawdę zaczyna wciągać.
Największą zaletą tej książki są mistrzowsko oddane relacje międzyludzkie i psychologia postaci. Intrygi w zasadzie nie ma – chodzi bardziej o wiwisekcję stosunków rodzinnych. Odkrywanie innego oblicza przedstawianych bohaterów i ich tajemnic jest jednak na tyle ciekawe, że spokojnie zastępuje policyjne śledztwo, które jest gdzieś dopiero na trzecim planie. Nie czepiam się jednak, że jest to wyrób thrilleropodobny (chociaż mówiąc szczerze jest), dlatego, że zakończenie naprawdę porusza i drażni, a przesłanie nie dość, że pozostaje w głowie na dłużej, to jeszcze zmusza do innego spojrzenia na osobiste stosunki rodzinne. Jeżeli jesteście na to gotowi – czytajcie, na satysfakcję emocjonalną na pewno możecie liczyć. Jeśli macie wredną teściową, to może, podobnie jak bohaterka, zobaczycie w niej człowieka.
Nie mogę jednak przejść do porządku dziennego nad sposobem narracji, który wybrała autorka. Trafiam na coś takiego już trzeci raz w ciągu dwóch miesięcy, więc albo mam pecha, albo taki sposób pisania zaczyna stawać się jakąś wszechobowiązującą manierą. Narracja w pierwszej osobie naprawdę nie jest od tego, żeby posługiwały się nią wszystkie występujące w powieści postaci. Kiedy swoją historię w czasie teraźniejszym zaczyna opowiadać synowa, łatwo przejmuję jej punkt widzenia. Gdy w ten sam sposób (w czasie teraźniejszym!) swoją opowieść zaczyna snuć teściowa, o której od pierwszych chwil wiadomo, że nie żyje, ewidentnie coś w tym nie gra. Zamiast śledzić wydarzenia i wgryzać się w motywy działania postaci, zastanawiam się, co autor przez taki sposób narracji chciał osiągnąć. Sensu większego nie znajduję, więc jedyna odpowiedź, która przychodzi mi do głowy, raczej nie jest z tych, które satysfakcjonują pisarzy: autor po prostu ułatwia sobie w ten sposób życie, bo nienajlepiej panuje nad stylem i słabo opanował umiejętność opowiadania w czasie przeszłym i w trzeciej osobie.
Z dwojga złego wolę jednak przerost treści nad formą, niż odwrotnie. Nikt przecież nie jest doskonały.