Vanessa chcąc uczcić początek kolejnego lata, z siostrą i dwójką przyjaciół, postanawia skoczyć w tym roku z klifu Chione. Jak się jednak okaże, strach weźmie górę. Jednak siostra Vanessy – Justine bez wahania zanurza się w nieokiełznanych falach Winter Harbor. Po gorącej kłótni, okazuje się, że te same fale wyniosły ciało Justine na brzeg. Vanessa nie może pogodzić się ze stratą siostry – w szczególności, gdy odkrywa, że nie wie o niej wszystkiego. W poszukiwaniu prawdy wraca do miasteczka, w którym, od chwili śmierci Justine, zaczynają ginąć inni ludzie.
Mężczyźni wyrzuceni na brzeg z twarzą zastygłą w przedśmiertnym uśmiechu…
Przyznam szczerze, że po Syrenie spodziewałam się całkiem sporo. Nie dość, że nietuzinkowa fabuła, to stworzenia, które w innych książkach młodzieżowych swoich pięciu minut jeszcze nie miały. I chociaż już wcześniej, podejrzewałam, że Syrena wzbudzi we mnie większe emocje, to nie pomyślałabym, że zrobi to w tak zupełnie odrębny i subtelny sposób.
To, co z pewnością zasługuje na pozytywną ocenę (brawa dla autorki) jest niezwykłe zsynchronizowanie poszczególnych wątków książki. Poprzez nawiązania do przeszłości, do wypowiedzianych słów, czy sytuacji, stworzono coś, co długo zapada w pamięć. I choć na początku to “wypominanie” przeszłości może odrobinę zdezorientować czytelnika, to na końcu, gdy znamy już poprzednie wydarzenia, staje się to zaletą powieści.
Pomimo, że wspominanie przeszłości przez Vanessę samo w sobie jest pozytywem, to wnosi ze sobą pewne ryzyko… I choć urokliwe, być może zostało zbyt często poruszane w książce tak, że czytelnik odgadywał zamierzenia autorki. Możliwe, że działa to jak sztuczka iluzjonisty – gdy poznasz jej sekret, traci swój czar.
Elementem, który mnie zdziwił była… długość zdań. Nie dość, że długie, to z masą wtrąceń. Łatwo było się w tym zamotać. Jednak pani Rayburn opanowała je niemal po mistrzowsku. Chwile, gdy rozumiało się zdanie inaczej, niż było to zamierzone, były nader rzadkie i trwały bardzo krótko. I właśnie dzięki temu charakterystycznemu elementowi główna bohaterka zyskała na wiarygodności. Wyrażenie przemyśleń i nastrojów oraz połączenie ich z wydarzeniami “na zewnątrz” wydawałoby się niewykonalne. A jednak w Syrenie wyzwanie to spełniono, z całkiem zadowalającym efektem.
Do głównej bohaterki zarzutów nie mam. Jednak co do pozostałych dwóch przyjaciół Vanessy, którzy towarzyszą czytelnikowi do ostatniej strony, mam pewne wątpliwości. Zbyt idealni. Zbyt dorośli jak na swój wiek. I choć książka, wiadomo, fantastyczna, to elementy realne… co do tych dwóch postaci, realne nie były. Może podrzucono ich bohaterce, by potencjalna czytelniczka mogła utożsamić się z Vanessą, znajdując chłopaka swoich marzeń. I choć ich czułość i opiekuńczość była wprost rozbrajająca, to brakowało tu kontrastu – tej mrocznej strony, którą, w odróżnieniu od nich, Vanessa w pewien sposób posiadała.
Wydarzenia, wypowiedzi, czy nawet pogoda – to wszystko pasuje do siebie niczym elementy układanki. Powieść złożono w precyzyjny sposób. Budzi to we mnie spory podziw, gdyż planowanie takiej książki musiało wyglądać jak projektowanie skomplikowanego labiryntu. Każdy fakt powiązany jest z innymi, a do tego wszystko to opowiedziane jest w tak naturalny sposób. Czytanie Syreny zajęło mi naprawdę sporo czasu, ponieważ niemal non stop wracałam do tekstu czytając zdania po kilka, a nawet kilkanaście, razy. Napawałam się płynnością fabuły i niezwykłą zręcznością pióra pisarki. Jak widać, ze zbudowanego przez siebie labiryntu, potrafiła również wyjść.
Teraz, kiedy książek fantastycznych czy paranormal romance jest naprawdę co nie miara, trudno o oryginalną fabułę – a raczej o nowe stworzenia o nowych właściwościach. A tu: bum! Przekopano mity i napisano o syrenach. I to w jaki sposób napisano! Bez namysłu, mogę przyznać, że książka z pewnością jest warta przeczytania. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam!