Po skończeniu pierwszego tomu serii Niszczyciel pióra Taylora Andersona towarzyszyły mi dwa rodzaje emocji: byłam uradowana, że pod ręką mam kolejną część cyklu, oraz załamana, iż późna godzina wymusza sen, kiedy wolałabym czytać. Oba podszyte niecierpliwością, zatem niedziwne, iż po rozklejeniu powiek i odzyskaniu świadomości, gdzieś w połowie człapania na śniadanie, zawróciłam. Poprawiłam prześcieradło, uklepałam poduszkę, wygładziłam kołdrę, spojrzałam krytycznym okiem – wielogodzinny bezruch musi się odbywać na jak najwygodniejszym siedzisku… Usiadłam. A potem sięgnęłam po Krucjatę.
Wszystko zdaje się iść po myśli bohaterów powieści – statek wrzuconych do innego świata Amerykanów, Walker, ma się dobrze i stanowi siłę, która jest w stanie przeważyć szalę zwycięstwa na stronę lemurów, mimo porażającej przewagi liczebnej krwiożerczego, bezwzględnego wroga. Okazuje się, że armia grików jest dużo większa, niż pierwotnie sądzono, oraz wszystko wskazuje na zbliżającą się, agresywną inwazję, jednak Matt i jego towarzysze sprzymierzają się, nie bez trudności, z innym plemieniem kotowatych, gotowi walczyć do ostatniego tchu. Lecz na jaw wychodzi przerażający fakt, który pozbawia ich nadziei – Amagi, potężny japoński krążownik, również przedostał się do alternatywnej Ziemi… i przyłączył do jaszczurów.
Nie jestem w stanie zliczyć momentów, podczas których dostawałam z emocji gęsiej skórki i starałam się czytać coraz szybciej, coraz szybciej. Podobnie, jak w pierwszej części, fabuła najpierw toczy się leniwie; można odnieść wrażenie, że mimo ciągłego zagrożenia (zarówno ze strony grików, jak i niebezpiecznej przyrody) panuje spokój, sielanka niemal. Nie trzeba jednak czekać długo, by przekonać się, iż poczucie bezpieczeństwa było bardziej niż złudne – i od tej chwili akcja rusza z kopyta. Zaś nawet jeśli zwalnia, to tylko po to, by zrobić miejsce narastającej atmosferze nerwowości i lęku. Nastrój, jaki panuje w powieści, nie przysparza optymistycznych myśli.
Co tu wiele mówić – autor niesamowicie potrafi zbudować napięcie, nie tylko posługując się zręcznie słowem i przebiegiem sytuacji, ale także wprowadzając czytelnika głęboko w światek tych, o których ma okazję czytać. Tak zatem, kiedy Walker pruje przez fale, Czytelnik jest obdarowywany pozornie nieistotnymi szczegółami – te jednak są jednymi z najistotniejszych dla danej postaci. Czy wiązania nie zawiodą, czy kocioł się nie przegrzał, czy uszczelka trzyma, czy nity wytrzymają, czy paliwo się nie skończy przedwcześnie… I nawet jeśli Anderson posługuje się fachowym słownictwem, używa go w sposób zrozumiały dla laika i zarazem idealnie wplata w akcję – nie ma żadnych zgrzytów, ponieważ akurat to określenie pasuje do danego człowieka czy sytuacji.
Łatwość, z jaką pisarz posługuje się wyrażeniami typowymi dla załogi amerykańskiego niszczyciela, jak przypisuje je określonym osobom i nadaje rys charakterystyczny, przekłada się na postrzeganie tychże osób przez Czytelnika. Już przy poprzedniej części czułam pewien niepokój, zapoznając się z coraz to nowymi personami – moja pamięć nie należy do najlepszych – ale wątpliwości szybko się rozwiały. Każda postać bowiem jest indywidualną jednostką o mniej lub bardziej barwnym usposobieniu, niemniej – wciąż pozostającą odrębną istotą, która choćby jedną cechą potrafi zapisać się w umyśle czytającego, a nawet go urzec.
Na uwagę zasługuje również też wizja uniwersum, jaką przedstawił nam Taylor Anderson. Mogłoby się rzec, że nie stało przed nim zbyt wielkie wyzwanie – z równania obecnej Ziemi odjął katastrofę, która wybiła wielkie gady, i otrzymał świat zdominowany przez jaszczury, a niemal całkowicie pozbawiony ssaków (nie wspominając nawet o ludziach!). Ale ten świat przede wszystkim fascynuje Czytelnika swoim klimatem – budzi chłodny dreszcz zaniepokojenia. Zdawałoby się, że fauna i flora to nadal te same stworzenia, a grikowie to wróg jak każdy inny, ale czuć tę obcość, zgrzytliwy jęk w czystej melodii znanego człowiekowi świata, zaburzonego, prawidłowego porządku.
Wciągająca fabuła i świetnie opisana rzeczywistość to dwa terminy ją określające, co, jak sadzę, stanowi zachętę samo w sobie. Gorąco polecam tę powieść, jest naprawdę warta przeczytania.