Louise Penny to kanadyjska autorka oldschoolowych kryminałów w stylu Agathy Christie, a Hilary Clinton nikomu nie trzeba przedstawiać. Bardzo byłam ciekawa, co wyjdzie z takiego połączenia. Nie wyszło nic dobrego.
W tym duecie Louise nie miała chyba wiele do powiedzenia. Hilary, jak można się było spodziewać, od razu wyskoczyła na pierwszy plan. Od początku wiadomo, że opowiada o sobie. Bohaterką jest „szczupła elegancka kobieta przed sześćdziesiątką”, która „nie musiała udawać młodszej, niż była, nie chciała też jednak wyglądać starzej”, pełniąca w Gabinecie Stanów Zjednoczonych funkcję, jakże by inaczej, sekretarza stanu. Bohaterka - Ellen Adams, jest chodzącym ideałem, wzorem obowiązkowości i patriotyzmu („o, jakże kocha ten kraj!”). Pracuje 24 godziny na dobę, prawie nie potrzebuje snu. Po politycznym maratonie, potargana, nieumyta, bez makijażu, w poplamionej, wygniecionej garsonce wygląda „jak bezdomna”, a mimo to decyduje się w takim stanie wystąpić przed kamerami telewizji, u boku prezydenta wygłaszającego przed Kongresem orędzie o stanie państwa. Taki to z niej zuch!
Od początku uwierała mnie warstwa językowa tej książki. Tłumaczka język angielski może i zna, ale polski już niekoniecznie. „Nominant polityczny”? Kto to jest? Spiker - to po polsku prezenter zapowiadający program lub odczytujący teksty, najczęściej w radiu. Do angielskiego „speakera” przemawiającego przed izbami parlamentu nie można zwrócić się „panie spikerze”, tylko panie przewodniczący albo panie marszałku. Podobnie angielski „officer” to po polsku nie zawsze oficer. Nie ma takiej funkcji oficer porządkowy, może być, na przykład, funkcjonariusz. O kalkach językowych już nie chce mi się pisać. Najgorsze, że pod tekstem podpisały się dwie redaktorki i trzy korektorki (!). Ej, drogie panie z wydawnictwa „Poradnia K”, naprawdę czytałyście tę książkę? I nie zauważyłyście błędów? Może więc warto zmienić zawód?
Do tego dochodzi sposób formułowania myśli, charakterystyczny dla autora, na który redaktorzy nie mają już, niestety, wpływu. „Rzadko widywała równie zręcznych polityków. Zwłaszcza takich, którzy mieli dość odwagi, by znieść lekkie zranienie, jeśli oznaczało to zabicie przeciwnika”. Gdybym nawet roztrząsała to zdanie przez następną godzinę, nie zrozumiem, o co w nim chodzi. Podobnie drażniący jest sposób narracji: krótkie zdania rozpoczynające się od słów „albo”, „lecz”, „że”, które o wiele lepiej by brzmiały w postaci zdań złożonych, oddzielonych przecinkiem. To akurat redaktorka mogłaby zmienić, ale pewnie się nie odważyła poprawiać dzieła pani Clinton.
Porzuciłam tę książkę, nie przekraczając magicznej granicy 10%, również z kilku innych powodów.
Intryga sensacyjna od początku wydaje się być szyta bardzo grubymi nićmi. Sekretarka ważnego departamentu w ministerstwie otrzymuje dziwnego SMS-a, a jej przełożony beztrosko poleca usunąć wiadomość, twierdząc, że to spam. Dzielna dziewczyna zapisuje jednak treść wiadomości na kartce. Równolegle śledzimy ucieczkę z arabskiego kraju pewnej „naukowczyni”, jednak zupełnie mnie nie przekonują opisane realia. [Na marginesie: feminatywy w tym tekście stosowane są bardzo niekonsekwentnie. Wolno napisać „doktor biegła”, ale „naukowiec biegła” już nie uchodzi. Jakie to szczęście, że zespół tłumaczeniowo-redaktorski nie wpadł na pomysł, aby przetłumaczyć sekretarza stanu na sekretarkę.]
Niedługo potem w centrum Londynu wybucha bomba. Może i nawet ciekawiłoby mnie, co dalej, ale na arenie wydarzeń znów pojawiają się politycy, którzy w chwili poważnego, światowego kryzysu przekomarzają się jak przekupki na targu. W rozmowach na najwyższym szczeblu chodzi tylko o to, żeby wbić koledze rozmówcy szpilę. Może nawet tak jest w rzeczywistości, ale czytanie takich słownych przepychanek jest męczące. Zwłaszcza, że politycy skupiają się na oratorskich popisach dlatego, że wszystkie największe agencje wywiadowcze świata, nie potrafią dowiedzieć się o wspomnianym zamachu dosłownie niczego. Chodzi więc zapewne o to, by wreszcie mogła się wykazać nasza dzielna bohaterka, ale nie mam ochoty się o tym przekonywać.
Nie mogę też zdzierżyć przebijającej zewsząd propagandy sukcesu, wciąż mając w pamięci to, co działo się w naszym kraju za czasów Edwarda Gierka. „Porwały ją majestat, ciche dostojeństwo, moc tej chwili. (…) Prezydent (…) mówił o ciągłości, o sile. O zdecydowaniu i celu. O tym, że szkody wyrządzone przez poprzednią administrację zostaną naprawione. Że Ameryka wróciła”. Może na Amerykanów to działa, chociaż, biorąc pod uwagę klęskę Hilary w wyborach prezydenckich, raczej niekoniecznie.
Megalomania pani Clinton przebija w tej książce z każdej strony, więc naprawdę się nie dziwię Amerykanom, że gdy musieli wybierać mniejsze zło - to Donalda Trumpa wybrali na prezydenta. On przynajmniej nie udawał kogoś innego.