Kinomani mało wyrobieni chodzą na filmowe gatunki (np. western, kryminał), kinomani ze średniej półki chodzą na aktorów (taki zna wszystkie filmy z Danielem Day‑Lewisem), natomiast kinomani wyrafinowani chodzą na reżyserów (np. Nikitę Michałkowa). Czy ktokolwiek chodzi na producentów? Na kierowników produkcji? Na bankierów, którzy finansowali ten lub tamten film? No… bez jaj.
„Zostaw broń, weź cannoli” Marka Seala kojarzy mi się z dwiema książkami, które czytałem całkiem niedawno. W „Nasze małe okrucieństwa” Liz Nugent jednym z bohaterów jest najlepszy w Irlandii, a więc i bardzo bogaty, producent filmowy. W jakimś momencie stwierdza on, że zawsze chciał być producentem, bo to oznacza władzę i pieniądze, a reżyser, to tylko chłopiec na posyłki. Zastanowiło mnie to. Z kolei z „Logiki” Grahama Priesta dowiedziałem się i nawet zrozumiałem, że popełniłem logiczny błąd, bo założyłem, że skoro film „Ojciec chrzestny” i książka „Ojciec chrzestny”, są znakomite, nieprawdopodobnie fantastyczne, to i książka o nich będzie równie pasjonująca. Tak nie jest. Najprawdopodobniej jest rzetelna. Może nawet za bardzo, ale pasjonująca? Co najwyżej tylko momentami.
Wiesz, wiedziałeś przed lekturą tej książki, kogo nazywano Szalonym Austriakiem z Wall Street? Wiedziałeś, że przed „Dzieckiem Rosemary” wytwórnia Paramount Pictures była o krok od plajty, a uratował ją Charles Bluhdorn i kom on był? O tym, że Francis Ford Coppola reżyserował „Ojca chrzestnego”, wie wielu. O tym, że był to wtedy mało znany reżyser – jeśli się nawet nie wie, to można się domyślić, bo przecież każdy kiedyś zaczyna. A na temat Iry Zuckermana, który był asystentem Francisa Forda Coppoli i spisał niezwykłą relację z codziennej pracy nad filmem, ktoś coś słyszał? Wiecie kim był Robert Evans (nazwiska przynajmniej kilku jego żon wymienicie?), i że miał angielskiego kamerdynera, Alana Selkę? To może znasz ze słyszenia Sidneya Korshaka, mafijnego prawnika, który niegdyś reprezentował współpracowników Ala Capone w Chicago, a następnie stał się jedną z głównych postaci w Hollywood i wkrótce miał objąć funkcję consigliere Roberta Evansa, wicedyrektora wytwórni Paramount odpowiedzialnego za produkcję?
Coś takiego właśnie nazywam zbytnią rzetelnością. Czytelnik ma świadomość, że dowiaduje się prawdy, ale ta prawda momentami bywa po prostu nużąca. Może te setki nazwisk coś mówią Amerykanom, ale ja o nich nie słyszałem, a złożone relacje między nimi często wydawały się niezrozumiałe.
Książka równie dobrze mogłaby nosić tytuł „Problemy, stale jakieś problemy i nic tylko problemy”. Dziewięćdziesiąt osiem procent tej opowieści, to rozbudowane opisy pokonywania takich lub innych problemów. Kiedy przeczytałem, że rolę Sala Tessio obsadzono stosunkowo szybki i sprawnie, wróciłem do początku akapitu przekonany, że coś przeoczyłem, bo jak to tak, bez problemów, wątpliwości, użerania się, pokonywania rozlicznych przeszkód, przełamywania oporów?
Tyle miałbym zarzutów, bo cała reszta „Zostaw broń, weź cannoli” wydawała mi się, jako miłośnikowi „Ojca chrzestnego”, jak najbardziej wciągająca. Weźmy taką sytuację – trwają poszukiwania odtwórcy roli Michaela Corleone. Ala Pacino chce reżyser i… tylko on. Nie chce tej roli sam Pacino, nie mówiąc już o producentach i całej reszcie ludzi, których zdanie w takim temacie się liczy. Nie i koniec. Padają propozycje innych aktorów, na przykład Roberta Redforda. Taka sytuacja jest okazją i inspiracją do rozważań czytelnika, do uruchomienia wyobraźni. Jak wyglądałby film, gdyby główną rolę zagrał inny aktor? I dotyczy to wielu różnych filmów. Czym byłby „Lot nad kukułczym gniazdem” bez Jacka Nicholsona? Na przykład z Kirkiem Douglasem? Albo Stevem McQueenem?
Czy zawsze rola jest idealnie trafiona? Leonardo DiCaprio to świetny aktor. Znakomicie zagrał w „Titanicu” i w „Django”, ale „Gangi Nowego Jorku” wymagały – moim zdaniem – kogoś zupełnie innego.
Słyszałem już, że Mario Puzo uznał, że gdyby wiedział, że „Ojciec chrzestny” odniesie taki sukces, to napisałby tę powieść lepiej, bo – potwierdza to Mark Seal – pisał szybko, nieco na odczepnego, byle tylko dostawać kolejne raty niezbyt wysokiego honorarium, a dla nałogowego hazardzisty pieniądze były wtedy najważniejsze. Własne ambicje Puzo miał znacznie wyższe niż kolejny kryminał ze scenami seksu. Zirytował mnie tym potężnie. Całe szczęście, że napisał tak, jak napisał. Czytałem wszystkie (albo prawie) jego powieści. I te sprzed „Ojca chrzestnego” i te po. Żadna z tych, które napisał po swojemu, ambitnie, jak chciał i sobie wymarzył, nawet nie umywa się do jego jedynego arcydzieła.
Reasumując – książka przedobrzona (co mi po sześciu żonach jakiegoś Evansa???), przeładowana faktami, jakby autor nie odróżniał tych ważnych od zupełnie nieistotnych. Może być ciekawa, momentami, ale tylko dla takich jak ja, wielbicieli „Ojca chrzestnego”.