Nate plus one nie jest pierwszą książką Kevina van Whye’a, którą dane mi było przeczytać. Pierwsze zetknięcie z tym autorem miałam dzięki pozycji Date me, Bryson Keller, którą wspominam całkiem nieźle. W związku z pozytywnym odbiorem tamtej książki, miałam spore oczekiwania względem Nate plus one. Ale niestety. Naprawdę, naprawdę chciałam polubić tę książkę, ale okazało się to bardzo trudne.
Ale zacznijmy od zarysowania fabuły. Nasz narrator, Nate Hargreaves, nieśmiały tekściarz, który próbuje pokonać swój lęk przed występami publicznymi, by w końcu móc realizować się jako piosenkarz, szykuje się na podróż życia – wybiera się na ślub kuzynki do Republiki Południowej Afryki, skąd pochodził jego ojciec. Niestety okazuje się, że podróż marzeń może zupełnie się nie udać, gdyż na ślub ma również przybyć były chłopak Nate’a. Z drugiej strony mamy Jaia Patela – gitarzystę rockowego zespołu, którego wokalista odchodzi do konkurencyjnej kapeli na krótko przed ważnym i będącym sporą szansą dla zespołu festiwalem rockowym. Chłopcy postanawiają więc pomóc sobie nawzajem – Nate zaśpiewa na koncercie, a Jai zostanie osobą towarzyszącą na ślubie kuzynki i w podróży Nate’a.
Tak przedstawia się fabuła. Dość schematyczna, ale jeszcze byłabym w stanie przymknąć na to oko i cieszyć się lekturą – w końcu książki z tego gatunku często schematami się posługują, zmieniając tylko niektóre dane, podczas gdy szkielet pozostaje ten sam – gdyby nie fakt, że książka ta jest zwyczajnie źle napisana.
Zacznijmy od sposobu, w jaki opisane zostały czynności. A właściwie nie opisane, tylko streszczone czy wypunktowane. Nie ma tutaj zbytnio refleksji, lecimy od A do B, i dalej. Po prostu „zrobiłem to, napisałem to, powiedziałem to, poszedłem tam”. Tak wygląda większość książki. Oczywiście – znajdują się w niej również lepsze momenty, ale większość sytuacji przypomina właściwie bardziej zdawanie relacji ze zdarzeń, niż ich opis. Dla przykładu: wyście do baru karaoke jest zamknięte w pół strony, krótko zarysowane, by odhaczyć jedną rzecz, która ma być istotna dla dalszej fabuły albo zbudowania (zarysowanych kilkoma zdaniami) relacji i lecimy dalej. Podobnie właściwie jest ze ślubem czy weselem, które powinny – a przynajmniej tak by można wnioskować – być kluczowe. Aż się prosi, by zdarzyło się więcej, by dłużej pobyć z tymi bohaterami, których można by nawet polubić. Tylko nie daje nam się szansy ich zbytnio poznać.
Po drugiej stronie spektrum mamy powtarzalność czynności. Gdy kolejny raz bohaterowie przez pięć stron piszą piosenkę, to czytelnik naprawdę zaczyna się już nudzić. Ustalone zostało kilka zajęć, które ulegają repetycji, tylko od czasu do czasu pojawia się coś nowego, choć – jak pisałam wyżej – załatwia się to w pół strony. Tak więc znowu niewykorzystane szanse. Odjąć scen, które po raz kolejny są do znudzenia rozwlekane, a lepiej rozpisać sceny, które dzieją się w ułamku sekundy, w kilku zdaniach. Taki kontrast jak jest teraz działa zdecydowanie na niekorzyść książki.
Dalej możemy przejść do nielogiczności Nate plus one. Występuje to znacznie rzadziej niż to, co opisałam wyżej, jest zatem mniej poważnym problemem tej książki. Niemniej nie mogę tego zlekceważyć. W celu zilustrowania, posłużę się zacytowaniem fragmentu dialogu:
„– Myślę, że nie musimy koniecznie zachowywać tej samej struktury, co w przypadku Run [tytuł piosenki] – mówi Jai. – Ten kawałek powinien być krótszy, bardziej popowy, ale nadal bardzo w naszym stylu.
– Więc jak robimy, może jednak zachowamy tę samą strukturę? – pytam.
– Tak, to powinno ułatwić nam życie – mówi Jai.”
Chyba nie muszę tutaj nic więcej dodawać.
Następnie jeszcze jedna rzecz, też drobna – nie zgadzam się z niektórymi wyborami tłumacza, choć to już kwestia bardziej subiektywna, dlatego tylko o tym wspomnę, lecz nie będę się nad tym rozwodzić.
I na koniec ukoronowanie całości. Odnoszę wrażenie, że książka nie przeszła korekty po składzie, gdyż liczba błędów składu, i to tych najpoważniejszych, i.e. bękartów, szewców, wdów, numeracji na kolumnach szpicowych, a i kilka sierot się znajdzie, nie wspominając już nawet o błędach korektorskich, jest ogromna; nie wydaje mi się, żebym wcześniej zetknęła się z aż tak niepoprawnie złożoną książką. Można wyciągnąć bingo z błędami i zacząć zabawę.
Oceniając na 5 jestem łagodna i normalnie – jako że nie jestem osobą, która boi się krytykować książkę, którą inni chwalą – Nate plus one dostałoby 3 lub 4 gwiazdki. Mimo wszystko uważam jednak, że Kevinowi van Whye’owi udało się przemycić trochę tego ciepła, które zawarł w Date me, Bryson Keller, a które bardzo sobie cenię. Książka stanowiła – w moim przypadku – lekturę na dwa wieczory. Nie wniosła dla mnie niczego nowego, ale też niczego nie zabrała. Nie sądzę jednak, bym kiedykolwiek do niej wróciła, chyba że na zajęcia z adiustacji i składu będę potrzebować przykładu fatalnie złożonej książki.