Jak na mój gust opis zawiera zbyt dużo spojlerów. Nie można zarysować fabuły tak, by nie zdradzić wydarzeń obejmujących 3/4 książki? Chociaż suma sumarum wyszłoby nam z tego niekiedy może ledwo jedno zdanie... Osobiście jednak nie mam nic przeciwko i nieraz lubię czytać książkę nie wiedząc praktycznie nic o fabule. Zdarza mi się wybierać lektury sugerując się w głównej mierze pozytywnymi opiniami na ich temat, bez szczególnego zagłębiania się w treść. W końcu liczy się to, jak coś jest napisane, bo jak jest napisane dobrze, to mogę czytać praktycznie o wszystkim. W każdym bądź razie po "Mordercę bez twarzy" sięgnęłam właśnie w ciemno, gdyż poznałam już głównego bohatera przy okazji "O krok" - pozycji będącej którąśtam z kolei częścią cyklu.
I to właśnie teraz jest tak, jak być powinno, bo koniec końców wróciłam do początku, czyli do świeżo upieczonego komisarza-rozwodnika oraz brutalnego morderstwa w liczbie ofiar: 2. Kto zabił i to jeszcze w tak okrutny sposób, Bogu ducha winnych staruszków? Śledztwo rusza pełną parą, a jego pierwszy tydzień jest bardzo intensywny dla naszego bohatera, który notabene przedstawia sobą obraz człowieka nieźle sponiewieranego przez życie. Wallander nie wylewa za kołnierz, swoje ciało traktuje jak auto terenowe, a jego życie rodzinne dalekie jest od sielanki. Rozwód, brak kontaktu z córką, problemy z ojcem, a do tego stresująca i wyczerpująca praca dają się Kurtowi nieźle we znaki. Nie mniej jednak nie można odmówić mu odwagi, sumienności i konsekwencji w życiu zawodowym, dlatego też ogólny odbiór postaci jest jak najbardziej pozytywny i Wallander wzbudza w czytelniku sympatię.
Jeśli miałabym się natomiast odnieść do samej intrygi, to moja sympatia do książki jako całości osiąga mniejsze od oczekiwanych, rozmiary. Jak już wspomniałam ruszamy z kopyta, śledzimy każdy dzień ze szczegółami, mało śpimy, kiepsko jemy i prowadzimy istny wyścig z czasem, by później drastycznie zwolnić, zrobić sobie nawet do kilku miesięcy przerwy, aż w końcu trafić ni z tego, ni z owego na właściwe puzzle naszej niezbyt misternej układanki. Brakowało mi tu konkretnie zarysowanej intrygi: zawiłej, pełnej niedomówień, potrafiącej zapędzić zarówno bohaterów, jak i czytelników w kozi róg. Posunę się nawet dalej i powiem, że książka w pierwszej części mnie nie porwała, męczyłam dziennie po kilka stron i jakoś nie miałam ochoty na więcej. Dopiero ostatnie tak na oko może z 70 stron zabrało mnie w ciekawą podróż i podwoiło siłę grawitacji, tak że nie mogłam się ruszyć z łóżka, dopóki nie dotarłam do ostatniej strony.
Mankell w szczytowej formie to, to nie jest, ale tragedii też nie ma. Jest klimatycznie - Szwecja jawi się tu jako mroźny koniec świata, gdzie zamiecie śnieżne nie pozwalają ludziom przedostać się z budynku do zaparkowanego nieopodal auta. Jest ludzko, bez efektu CSI i z prawdziwymi problemami, słabościami i wadami bohaterów. A także jest ciekawie, bo to przecież dopiero początek przygód komisarza, którego nie sposób nie polubić. Dlatego też Chomik będzie czytał dalej ;)