Dawno już żadna książka mnie tak nie wymęczyła. Christopher Ruocchio w swoim literackim debiucie otwiera przed sobą niczym nieograniczone pole do popisu, nie ustala żadnych granic i może wyprawiać w ogromnym uniwersum dosłownie wszystko. Dlatego tak bolesne było przyglądanie się, jak zamyka całą narrację w jednym maksymalnie nieciekawym głównym bohaterze.
Hadrian – syn lorda planety Delos – jest jojczącą werterowską łajzą bez charakteru i nawet grama charyzmy. Jego ego ma się za to w tym czasie naprawdę dobrze – napuchnięte i nabrzmiałe do granic możliwości wygląda na prawdziwy okaz zdrowia. Młodego arystokratę poznajemy jako wiecznie narzekającego dzieciaka, który nieustannie powtarza, że ma zbyt wrażliwe serce i zbyt miękki charakter (tu się akurat zgadzam!), żeby na tronie zająć miejsce swojego ojca. I w zasadzie to nawet nie chce go zastępować na tym stanowisku, bo marzy mu się kariera podróżnika. Władca, widząc, jaki wrażliwiec wyrósł mu pod nosem, ma zamiar zgrabnie ominąć go podczas egzekwowania prawa sukcesji i do roli władcy zaczyna przygotowywać swojego młodszego syna. Gdy wydawać by się mogło, że wszystko idealnie się układa, intergalaktyczny Werter narzeka jeszcze bardziej – uwaga! – bo przecież to on powinien zostać władcą. Jego niedojrzałe, irytujące i pozbawione sensu działania sprawiają, że ręce opadają już na samym starcie i raczej żadna siła nie oderwie ich od podłoża. Nie dziwi nas więc, że tatuś swojego pierworodnego nie tylko odsuwa od wszystkich obowiązków, ale planuje wystrzelić jak najdalej od planety. Chłopca czeka kariera w złym i okrutnym Zakonie. Pomysł ten jednak średnio mu się podoba, dlatego przygotowuje plan ucieczki… który oczywiście nie idzie po jego myśli.
Roucchio stworzył sobie uniwersum o niemal nieograniczonym potencjale. Ziemia przed wiekami uległa zniszczeniu i stała się czczonym w społeczeństwie wspomnieniem. Ludzkość natomiast wyruszyła na podbój kosmosu (i o zgrozo!) okazała się najlepiej rozwiniętym gatunkiem we wszechświecie. Zagarnęła wszystko dla siebie i od tysięcy lat rządzi niepodzielnie na miliardach planet. Taka fabularna podstawa pozwala w zasadzie na wszystko. Swoje miejsce i uzasadnienie znalazłyby tu najbardziej pokręcone i porąbane fantastyczne koncepcje, jakie tylko mogłyby przyjść autorowi do głowy – jak ulał pasowałaby tu np. dziwność charakterystyczna dla takiego Torment: Tides of Numenera (które stanowi dla mnie pod tym względem cudowne ekstremum). Miłe dla oka byłyby nawet wszelkiego rodzaju nawiązania czy zapożyczenia zaczerpnięte z rozległej klasyki gatunku. W zasadzie przydałoby się cokolwiek, co mogłoby sprawić, że zagarnięty przez człowieka kosmos okaże się miejscem interesującym. Jednak świat przedstawiony na kartach Imperium ciszy jest po prostu pusty w środku. Autor stworzył rozległe uniwersum, które jest nieciekawe z jednego prostego powodu – Roucchio nie dzieli się informacjami na jego temat. Wszystkie ciekawsze elementy – genetyczne modyfikacje ludzi, walki na arenach, zniszczenie Ziemi, maszyny obdarzone duszą, kosmici, z jakiegoś powodu zły Zakon czy nawet przebieg podboju kosmosu – dostają zaledwie krótką, niezbyt treściwą i miałką wzmiankę, która znika pośród natłoku przemyśleń bohatera. Autor koło wszystkich okazji do popisania się kreatywnością i zaciekawienia czytelnika przechodzi zupełnie obojętnie. Co więc dzieje się na tych kilkuset stronach, zapytacie?
Zostajemy zamknięci w głowie głównego bohatera i nie dostajemy żadnej okazji, żeby ją opuścić. Pierwszoosobową narrację przepełniają nużące pseudofilozoficzne wywody, emocjonalne ględzenie, psychologiczne wycieczki w głąb własnej psychiki oraz niezbyt ciekawe przemyślenia, które nie wnoszą absolutnie nic do fabuły – ale za to skutecznie ją spowalniają. W odbiorze historii nie pomaga również specyficzny styl autora – do którego tłumaczenie też dorzuciło kilka perełek. Opisy i porównania są często nietrafione, a język bohaterów stanowi jakąś odpychającą mieszankę łacińskich sentencji, słowotwórstwa, spolszczonych zapożyczeń oraz braku konsekwencji w kreowaniu wizji uniwersum – w tym świecie przyszłości bohater cytuje greckich filozofów, zajada się sandwiczami, na ulicy mija gruntojazdy i motocykle, a przy określaniu wielkości jako odniesienia używa powierzchni średniowiecznych europejskich królestw (tak, z tej Ziemi, która nie istnieje już od tysięcy lat). Gdy dorzucimy do tego bezsensownie użyte wtrącania z Hamleta oraz dostarczanie istotnych dla historii informacji za pomocą mocno spóźnionych dygresji otrzymamy zlepek niezwykle irytujący i mocno męczący… i podejrzenie, że autor niezbyt dokładnie zaplanował historię.
Na domiar złego uciążliwy jest również sam główny bohater, który niespecjalnie stara się poprawić pierwsze naprawdę kiepskie wrażenie – nadal pozostaje pozbawiony charyzmy i zupełnie nieciekawy. Nie sposób go polubić, bo od samego początku robi wszystko, by w naszych oczach stać się chodzącymi rozgotowanymi kluchami – brakuje mu błyskotliwości, przebojowości i energii, a wszelkie jego decyzje i działania są po prostu mało interesujące. Sytuacji nie ratują nawet postaci drugoplanowe, które pojawiają się wokół Hardiana, bo na wzór głównego bohatera są mało ciekawe, płaskie, a czasem po prostu nie mają wystarczająco dużo czasu, by zaprezentować się w jakikolwiek zapadający w pamięć sposób.
Imperium ciszy przez większą część historii sprawia wrażenie pozbawionego konkretnego planu nastoletniego melodramatu, który wskoczył w za duże ciuchy epickiego fantasy. Podszywanie średnio mu wychodzi i trudno uznać, aby Roucchio przynajmniej próbował zachować pozory. Jak bowiem mówić o fantastycznej epickości, skoro historia ma jednego (zupełnie płaskiego) bohatera, przygoda oferuje tylko jeden wątek, a świat może i jest wielki i imponujący, ale autor zupełnie nie wie, co z nim zrobić. „Galaktyczny rozmach” zgada się natomiast, jeżeli chodzi o rozmiar książki i wypełniające ją dłużyzny.
Historia dopiero w końcówce zaczyna wchodzić na właściwe tory – akcja się zawiązuje, wydarzenia stają się znacznie ciekawsze, a lektura bardziej znośna, ponieważ autor wreszcie odchodzi od zbędnych emocjonalno-filozoficznych zapychaczy. Do interesujących momentów prowadzi jednak wyboista i nużąca droga, która raczej odstrasza i zniechęca do kontynuowania dalszej podróży. Pierwszy tom cyklu
Pożeracz słońc, zamiast chwycić mnie w szczęki i nie wypuszczać do ostatniej strony, pożarł mnóstwo mojego czasu, nie dając prawie nic w zamian.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 4/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl