John Kowalsky bierze udział w eksperymencie długotrwałej hibernacji w warunkach obniżonego ciążenia. W praktyce znaczy to, że przez następne trzydzieści lat będzie leżał zamrożony w bazie na Księżycu. Kiedy się w końcu wybudza, nie ma przy nim nikogo. Gdy odzyskuje siły i zaczyna poruszać się po bazie, zdaje sobie sprawę, że coś jest bardzo nie tak… I że system wybudził go nie trzydzieści, a zaledwie dwa lata po rozpoczęciu eksperymentu.
Jack próbuje skontaktować się z Ziemią, nikt mu jednak nie odpowiada. Krąży po opustoszałej stacji, nie mając pojęcia, co się wydarzyło. Powracają za to wspomnienia, które stanowią klucz do odpowiedzi na pytanie, dlaczego w ogóle zdecydował się na hibernację. Po utracie żony i córki stracił wszelką chęć do życia. Miał nadzieję, że po trzydziestu latach łatwiej będzie mu się uporać z uczuciami. Teraz także nie tyle interesuje go, co się właściwie wydarzyło na Ziemi, co jak powrócić do domu, który przypomina mu o ukochanych osobach.
Mam mieszane uczucia do tej książki. Właściwie co krok dawała mi zupełnie co innego, niż na początku się spodziewałam. Sądząc po opisie, myślałam, że dotyczyć będzie samotności człowieka na Księżycu, tymczasem on wraca na Ziemię. Gdy już wczułam się w ciężki klimat początku, nagle zrobiło się bardzo swojsko i nasz bohater okazał się standardowym „jedynym, który może ocalić ludzkość”. Z samym Johnem też mam problem – postać właściwie nie posiada żadnych cech charakteru, gdyż w całości jest definiowana poprzez tęsknotę za rodziną. To uczucie stanowi całą jego siłę napędową, jednocześnie jednak sprawia, że poza nim John nie istnieje.
W książce jest trochę wszystkiego – są podróże kosmiczne i w czasie, jest zagłada ludzkości i postapokalipsa, są istoty na niezwykle wysokim poziomie rozwoju i żarłoczne chmury z kosmosu. Słowem – wszystkiego jest trochę za dużo. Zwłaszcza ten ostatni element wydaje mi się zrobiony na siłę. Nie przekonuje mnie także wątek podróży w czasie – w ogóle nie jestem fanką tej idei, a tutaj bliżej jej do fantasy niż sci-fi, a wszystko odbywa się bez jakichkolwiek konsekwencji. (IMO największy problem tej książki to wtórność. Wszystko to już było i to jakieś hmm 30 lat temu w powieściach Zajdla – podróże kosmiczne, podróże w czasie, hibernacja, zagłada ludzkości, tylko tych żarłocznych chmur nie było cokolwiek to jest – dop. Grzywa.)
Książkę czyta się całkiem nieźle i ogólnie napisana jest dobrze, choć zdarzają się zdania w rodzaju: „Zlał się z nim, jego brązowe ściany roztopiły się w jeszcze ciemniejszej przestrzeni” – jak na mój gust przekombinowane i dziwnie brzmiące. Zdarzają się też źle odmieniane skróty, np. IHOP’u zamiast IHOP-u. Chwilami też zaskakiwała mnie fabuła, np. na początku bohater martwił się, czy bez asysty ludzi uda mu się wylądować wahadłowcem, a potem już radośnie lata w tę i we wtę, mimo pogorszonych warunków. Zdziwiłam się też, czytając w 2/3 książki, że John ma klaustrofobię. Pilot? Astronauta? I dał się zamrozić w ciasnej kapsule? Do tego wcześniej mu ta choroba nie przeszkadzała… Mam też wrażenie braku równowagi technologicznej – mamy tu bazę na księżycu, sprzęt do hibernacji, nawet rozbudowane metro w Warszawie (sięgające aż Okęcia – niech inżynierowie koniecznie uwzględnią ten pomysł przy budowaniu trzeciej nitki), a z drugiej strony – w redakcji telewizji wszyscy pracują na stacjonarnych komputerach. To przecież przyszłość, więc brakowało mi trochę utrabooków, tabletów, wielkich stołów z ekranami wyświetlającymi trójwymiarowe obrazy, czegokolwiek. Te rzeczy mogłyby nie działać, ale mogłyby być. Po prostu mam wrażenie, że życie przeciętnego człowieka w ogóle nie zyskało na postępie technologicznym. Dużo jest takich drobiazgów, na które może nie każdy w trakcie czytania zwróci uwagę, ale które mnie osobiście irytowały.
Za to plus należy się za dodatki umieszczone na końcu – list od znajomego do Johna oraz treść wspomnianej w trakcie historii książki. Fajne, pomysłowe rozwiązanie.
Książka Kiełbiewskiego to przede wszystkim „Powroty” – powroty do przeszłości, do wspomnień, do rodziny. To opowieść o próbie odzyskania i uratowania swoich najbliższych za wszelką cenę, bo Johna tak naprawdę nie obchodzi ludzkość, a jego ukochana córka, dla której podejmuje, zdawałoby się, niemożliwy wysiłek. Natomiast „tonacja sci-fi” po prostu mnie nie przekonała, ani w przypadku tajemniczych istot, ani wątku podróży w czasie.