Rzecz dzieje się miejscowości Krzyżowiec Zdrój, głównie w pensjonacie Fraszka, w latach sześćdziesiątych XX wieku. Jest już po sezonie, więc gości niewielu. W dniu swoich pięćdziesiątych urodzin, 12 września 1964, po uroczystej kolacji połączonej z piciem, życzeniami i wręczaniem prezentów, właścicielka pensjonatu, pani Anna Małecka, zostaje zamordowana, co jej córka, Julia, odkryła dopiero następnego dnia rano. Jej młodszy brat, Rafał Małecki, student medycyny, do domu na urodziny matki wprawdzie przyjechał, ale na rodzinnej imprezie we Fraszce go nie było; podobno hulał gdzieś z przypadkowymi kuracjuszami i tak się spił, że wrócił dopiero nad ranem.
Wybudował ją i nadał jej nazwę ojciec pani Małeckiej – znany swego czasu satyryk, autor licznych, piosenek i fraszek, drukowanych w przedwojennych gazetach i tygodnikach*.
Sprawę prowadzi młody porucznik z komendy Milicji Obywatelskiej w Krzyżowcu, Krzysztof Pol, który – jak się okazuje – ma w Zdroju wuja, byłego działacza WiN. Stanisław Garstecki odsiedział swoje, ale teraz, jako człowiek z marginesu marginesu, cienko przędzie i to raczej tylko dzięki uprzejmości, a może wdzięczności, zamordowanej. Anna Małecka, w czasie wojny i po jej zakończeniu, też nie była bierna.
Początkowo wydaje się, że właścicielka Fraszki zginęła od uderzenia tępym narzędziem w głowę oraz że był to mord rabunkowy, bo zginęły jakieś jej precjoza. Wkrótce jednak okazało się, że domniemany włamywacz zostawił wielokrotnie więcej złota i pieniędzy, niż ukradł, a obrażenia zadał jej sprawca już po śmierci, bo w rzeczywistości zmarła z powodu zatrucia cyjankiem. To oznacza, że zbrodni dokonał ktoś z domowników.
Przełożony porucznika Pola uprzedzał go, że to dochodzenie przypominać będzie spacer po polu minowym. Problem stanowią znajomi zamordowanej i stali bywalcy pensjonatu, ludzie na stanowiskach, dobrze „ustawieni” i wiele mogący w stosunkowo nowej, PRL-owskiej rzeczywistości.
„Cevenole” byłaby bardzo dobrą powieścią kryminalną, gdyby autor umiał pisać – chodzi mi oczywiście o pisarstwo, a nie o zdolność stawiania liter, jaką wynosi się ze szkoły podstawowej. Błędów jest zbyt wiele, jak na moją wytrzymałość. Ziółka zmieniają się w herbatę; irytujący i kompletnie nieusprawiedliwiony wydaje mi się nadmiar „tak zwanych” albo „jak to mówią”. Proszę też przyjrzeć się cytatowi i interpunkcji w nim. A przecież książka przeszła przez ręce korektorki (Anny Strakowskiej)!
Nie wiem, czy to literówka, czy może autor celowo zamienił Jakuba Bermana (postać historyczną i znaczącą osobistość wczesnego PRL) na Jakuba Dermana. Jeśli to celowe, to nie zgadłem, po co. A może autorowi samo to jakoś wyszło.
Porucznik komunistycznej Milicji Obywatelskiej z tych czasów, określający osiedle PRL-owskich prominentów w Bydgoszczy mianem „zatoka czerwonych świń”, jest po prostu kompletnie niewiarygodny. Zresztą… sytuacji, postaw, zachowań, sztucznych, mało przekonujących, jest w powieści więcej. Jak gdyby współcześni bohaterowie/aktorzy udawali, że to lata sześćdziesiąte, bo zaopatrzono ich w gadżety typu Moskwicz lub Giewonty.
Groteskowo przerysowane osobowości niektórych bohaterów. Były członek WiN (organizacja Wolność i Niezawisłość, przez jednych nazywani bandytami, przez innych patriotami) jest postacią kryształowo czystą, człowiekiem nieskazitelnie moralnym, mądrym, wykształconym (łaciną posługuje się płynnie), religijnym, dobrze wychowanym, miłującym bliźniego, bez względu na jego czyny itd. Za to były pracownik Urzędu Bezpieczeństwa jest postacią absolutnie jednobarwną i jednolicie czarną, to zło wcielone, kanalia i szubrawiec, który czyni zło odruchowo i automatycznie, i to bez żadnej potrzeby, knuje, mataczy, zasiewa wątpliwości, po prostu z nawyku. Ten pierwszy nosi "dobre", ziemiańskie nazwisko, za to drugi... jakieś takie... kulawe.
Kompletnie nieprawdopodobne zakończenie, ale o tym nie jestem w stanie pisać, bez zdradzenia, na czym konkretnie ten absurd polega.
Ostatni zarzut to nadmierna religijność – to miała być powieść kryminalna, a nie rozprawka religijna, często właśnie po łacinie.
Marek Żaromski tytułem książki uczynił mało znany i niezbyt popularny utwór Vincentego d'Indy, Symphonie „cévenole" (niewielka symfonia na temat góralskiej pieśni francuskiej), ulubiony przez jednego z bohaterów, byłego nauczyciela muzyki. Bardzo to ambitne, ale skoro jesteśmy przy skojarzeniach muzycznych, to książka przypomina mi bardziej dzieła znakomitego muzyka, Zenona Martyniuka. Jednak pewien jestem, że mniej wyrobionym czytelnikom, przyzwyczajonym już do błędów w polskich książkach, będzie się podobać.
Reasumując: bardzo dobra fabuła, kiepskie wykonanie. Marek Żaromski dysponuje naprawdę doskonałą wyobraźnią, pomysł miał świetny, a warsztat… może z czasem uda się poprawić.
---
* Marek Żaromski, „Cevenole”, wydawnictwo eSPe, 2023, s. 8.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.