Czasami już od pierwszej strony wiem, że książka nie nadaje się do czytania. W przypadku „Przeklętej rzeźby z Bolonii” zdobycie takiej wiedzy zajęło mi więcej czasu. No niby dużo się dzieje, miejsce akcji – Bolonia, Ferrara – super, klimatycznie. A jednak im dalej, tym gorzej. Kolejne kartki przerzucam z coraz mniejszym zainteresowaniem, chociaż co chwila pojawia się coś, co teoretycznie ma przyciągnąć uwagę. Dlaczego nie przyciąga i nie chce mi się tego czytać?
Nie chodzi mi bynajmniej o kiczowatość stylu, bo każdemu według potrzeb, a tu przynajmniej jest to w miarę poprawnie po polsku napisane (chociaż, redaktor, który przepuszcza kiks: „dobrze, że nie ubrała munduru” powinien się smażyć w piekle). Mnie akurat rozśmieszają takie wstawki: „Chryste! - pomyślał Massimo na widok jej drobnych pośladków i szeroko otwartych ud, między którymi dumnie i bezwstydnie otwierała się naga szczelina prowadząca wprost do jej wilgotnego wnętrza. Pochylił się i nie dotykając dziewczyny, zaciągnął się zapachem jej łona. Ukoiło go uczucie spokoju i błogości”. Ale autor kieruje przecież te zdania nie do mnie, lecz do tych czytelników, którzy poczują podobną „błogość” i również wzywają Chrystusa na widok kobiecego łona, więc niech mu będzie.
Mniej więcej w jednej trzeciej książki odkrywam, co jest pierwszą przyczyną mojego oporu: wszystkiego tu mamy za dużo. Za dużo niczym się nie różniących bohaterów (do tego ten, który na początku wydaje się być głównym, nagle znika), za dużo wątków z różnych dziedzin, które się nie łączą, za dużo opisów Bolonii zupełnie niewiązanych z treścią książki (nie, wizyta bohaterów w danym miejscu, to nie jest dobry pretekst, żeby zanudzać czytelnika szczegółowym opisem zabytku, przynajmniej nie w powieści sensacyjnej). Nikt nic nie wie, czeski film.
Poważne ostrzeżenie pojawia się, gdy autor postanawia zdradzić nam motywacje bohaterów. Otóż troje dorosłych, rzekomo inteligentnych ludzi: Diana - policjantka w randze kapitana, dziennikarz Davide i porucznik Giacomo, również policjant, zawiązuje triumwirat (sic!) aby… walczyć ze złem. Tak! Chcą zbawiać świat. Nie zdziwiłoby mnie to, gdyby to była bajka dla dzieci, ale w pewnym wieku, na pewnych stanowiskach należałoby chyba mieć do rzeczywistości trochę bardziej realistyczne podejście niż chłopcy z Placu Broni. Jeśli Greg Krupa tego nie wie, to jak mam mu zaufać, czytając tę książkę? Jak mam uwierzyć, że niesubordynowana policjantka i jej równie infantylni koledzy mogą wpaść na jakikolwiek trop samodzielnie, a nie otrzymując prezent od losu?
Dowód? Proszę. Paradę karnawałową zakłóca niecodzienny incydent. Z nieba spadają pomalowane na pomarańczowo chomiki, przyczepione do pomarańczowych spadochroników. Kapitan Diana, obecna na pochodzie prywatnie, interweniuje u policjanta ochraniającego imprezę, twierdząc, że jest policjantką i nakazując mu kontakt z dowódcą oraz ewakuację uczestników parady z powodu ataku terrorystycznego (tak, Pomarańczowa Alternatywa zdecydowanie w Bolonii się nie przyjęła). Kiedy policjant prosi o podanie numeru legitymacji służbowej, nasza lady Di oburza się: „Kurwa, człowieku, zrozumiałeś, że jestem kapitanem?!” Chyba pójdę na jakiś Marsz Niepodległości i spróbuję go odwołać w trakcie, twierdząc, że jestem generałem. Może poskutkuje. Dla porządku – rzucenie kurwą w policjanta poskutkowało. Pochód został odwołany, a chomiki okazały się prezentem od losu (tak w skrócie, bez spoilerów).
Nie wiem, dlaczego wciąż czytam, bo trudno się połapać w tym chaosie. Kogoś porywają, ktoś się odnajduje w dziwnym miejscu, komuś kradną cenną rzeźbę, ktoś ją odzyskuje i ucieka, chociaż nie powinno mu się to udać, kogoś mordują, brak w tym dramaturgii i związków przyczynowo-skutkowych. W trzech czwartych książki wciąż nie mam pojęcia o co chodzi, i po co to wszystko, po co?
Czytam dwa razy, żeby zrozumieć, w jaki sposób udaje się bohaterom otworzyć wejście do podziemi koło fontanny. To, że otworzyli ciężką kamienną płytę w sąsiednim kościele przepychaczką do kibla (bez komentarza), która pojawiła się w rękach jednego z bohaterów na skutek machnięcia przez autora czarodziejską różdżką (bo oczywiście takie urządzenia są podstawowym elementem wyposażenia każdej świątyni), i że to się jakoś wiąże – jeszcze rozumiem. Ale przecież nie udało im się zamknąć zaworu, bo woda nie została odcięta. Co więc się wydarzyło? Dlaczego jakimś smarkaczom udało się podnieść dekiel, a im nie? Widocznie wystarczy, że autor to wie, czytelnicy już nie muszą. Czytelnicy z gatunku dociekliwych nie muszą również czytać tej książki, panie autorze, do czego ich właśnie serdecznie namawiam.
Powiecie, że może wszystko wyjaśni się na końcu, ale co z tego, kiedy kompletnie nie mam ochoty brnąć dalej przez meandry wybujałej wyobraźni autora, żeby się o tym dowiedzieć. Bohaterowie tak bardzo mnie nie obchodzą, że zupełnie mnie nie ciekawi, co się z nimi stanie. Podejrzewam, że rozwiązanie zagadki będzie równie absurdalne jak pomarańczowe chomiki spadające z nieba. Dlatego kiedy doczytuję do momentu, kiedy policjantka Diana zgłasza zapotrzebowanie: „Teraz musisz zrobić dla mnie jedną ważną rzecz. (…) Przeleć mnie”, korzystam z pretekstu i przelatuję w inne czytelnicze rejony. Czego i wam życzę.