Kultowa w kręgach popularnonaukowych książka, która doczekała się świetnych ocen mnóstwa czytelników, to ciekawe wyzwanie do zbudowania własnej oceny. Nie chodzi silenie się na odróżnianie od innych. Cel mam zupełnie inny. „Krótka historia prawie wszystkiego” jest świetnie napisana, dynamicznie łączy różne opowieści, dostarcza formy i treści takiej, że nie chce się kończyć przygody z autorem. Bill Bryson wie jak nas oczarować (w pozytywnym sensie). W dużym stopniu jego książka zawiera też treści, które z punktu widzenia procesu poznawczego akcentującego zrozumienie, można nazwać ‘nadprogramowymi’. Każdy inaczej przechodzi proces przyswajania informacji i wiedzy. Ktoś potrzebuje dużo emocji zawartych w opowieści, by garść formalnej wiedzy zaabsorbować. Ktoś inny oczekuje tych komponentów w zupełnie innych proporcjach. Nieco wbrew własnej ocenie ‘całokształtu’, chciałbym wykorzystać Brysona do obserwacji takiej nie wprost o popularyzacji nauki. Pomocy w określeniu o co mi chodzi, poszukam w propozycji porównania opiniowanej książki z tekstem Łukasza Lamży (*).
„Krótka historia …” jest wzorcowym przykładem tego, jak pisać by zachęcić odbiorcę do zanurzenia się w zasadniczo trudne zagadnienia. Przypuszczam, że to co czyni z Brysona poczytnego twórcę książek klasyfikowanych jako niszowe, jest forma, choćby taka gdy opisuje mitochondria (str. 350):
„(…) żyją na walizkach, a my jesteśmy w takiej sytuacji, jakby pod naszym dachem mieszkał ktoś obcy, kto w każdej chwili może się wyprowadzić, mimo że mieszka tu od miliarda lat.”
W zasadzie jest w tym kawałku zdania większość ‘metody Brysona’ – połączyć w jeden ciąg symboli, analogii, nieszablonowych nawiązań, świat nam obcy rozmiarami z banalną codziennością. To wspaniała technika do przyciągania nowych czytelników do książek bliskich nauce, do relaksującej lektury u tych, którzy oswoili się już z naukami ścisłymi. To plus, który jednak ma ograniczone zastosowanie; bywa pułapką. Środek ciężkości przesunięty w antropocentryczną stronę emocjonalnie pobudza ludzką wyobraźnię. Pozwala niemal podprogowo (mimochodem) dowiedzieć się czegoś o świecie, dla którego istnienia jednak my nie jesteśmy wymagani. Ten fakt może umykać czytelnikowi, gdy skupi się na większość informacji umieszczanych przez Brysona. Informacji, które są faktami społecznymi, obyczajowością ludzi, historycznym relacjonowaniem wniosków z badań. Te ostatnie są czasem skupione na kwestiach CO, a brakuje JAK. Dwa przykłady. Opisując epoki w tabeli stratygraficznej (str. 92-93) kieruje uwagę czytelnika na nazwy, semantykę. Niemal nie pojawia się dyskusja nad przyczyną takiego podziału, co stoi za dość sztywnymi granicami okresów czy pięter. Analizując postulowane przez Daltona stosunki wagowe w związkach (str. 164) podaje przykłady liczbowe bez próby pokazania jakim sposobem udało się ludziom zainicjować chemię wzorów sumarycznych. Takie oszczędne dawkowania procesów czysto naukowych ma swój cel (poglądowość i zaciekawienie każdego), ale w pewnym sensie nie może zastąpić faktów, które ułatwiają przenoszenie czytelnika bliżej ISTOTY. A istotą, nawet opowieści o nauce, jest pokazanie jakie prawa rządzą przyrodą, a nie ludzkimi namiętnościami podczas jej uprawiania. To nie zarzut do Brysona, ale otwarte postawienie problemu o ODPOWIEDNIĄ STRUKTURĘ tekstów popularyzujących naukę.
„Krotka historia …” to opowieść o kosmologii, fizyce, geologii, chemii i biologii. Przechodząc od Wielkiego Wybuchu do fenomenu dominacji Homo sapiens, pisarz zatrzymuje się na dobrze wyeksponowanych momentach w ludzkim odkrywaniu praw rządzących światem. Jest przy teorii Einsteina, przy Darwinie i Mendlu, odwiedza odkrywców struktury DNA, taksonomiczny świat Linneusza, Wegenera i Agassiza, których idee ruchu kontynentów czy dynamiki zlodowaceń społeczność akademicka odrzucała wytrwale. Największe oklaski zasługuje Bryson za niewielki, choć zupełnie nieszablonowy opis działania komórki (str. 440-442). Dla tych trzech strona warto przeczytać całą książkę! Kilka zdań o magazynie energetycznym komórek ,czyli o ATP, to ‘imaginacyjny katalizator’ do zdumienia nad złożonością świata (str. 442):
„W dowolny momencie przeciętna komórka twojego ciała zawiera około miliarda molekuł ATP. W ciągu dwóch minut wszystkie zostaną rozładowane i następny miliard zajmie ich miejsce. Każdego dnia twój organizm produkuje i zużywa taka ilość cząsteczek ATP, która odpowiada mniej więcej połowie masy całego ciała.”
Robi wrażenie. Przy czym należy takie piękne niedopowiedzenia odpowiednio interpretować. (**) Zresztą ‘wygładzanie kantów nauki’ dla dobra spójności opowieści zdarza się Brysonowi często. Same potknięcia merytoryczne (na przykład na polu astronomii – opowieść o Plutonie czy 100x zawyżona odległość do Betelgeusy – str. 35, 43, 53) zupełnie mi nie przeszkadzały. To tylko informacje, które wypada aktualizować i korygować, a przyswajać w dawkach kontrolowanych. Chodzi o wspomniany wyżej komponent wiedzy w stosunku do ‘czystej’ opowieści. Książka Brysona ma trafić do ‘humanistów’ (***). Przez to jest wypełniona wciągającą narracją, z której nie wynika wiele dla zrozumienia procesu kumulacji nauki na poziomie konkretnych zagadnień. Wspomniana książka Lamży stanowi przykład z drugiego końca sposobu popularyzacji. Choć jest właściwie dwa razy mniej obszerna, to mieści w sobie 3x więcej faktów, esencji nauki. Wrażliwość, potrzeby osobiste, aktualny stan psycho-emocjonalny czytelnika to komponenty, które decydują czy wybierzemy Lamżę czy Brysona. Obie książki w zasadzie pokazują te same zjawiska przyrodnicze. Jednak w formie są biegunowo różne. Co jest lepsze? Sam z reguły wolę coś bliższego Lamży, bo szukam wiedzy wprost. Opowieści o naukowcach po prostu (jeśli akurat mam ich deficyt) szukam w tekstach o historii nauki. Ponieważ jest miejsce na różne formy popularyzacji, nie deprecjonuję Brysona. Choć w budowaniu narracji z oczywistych powodów daje się zbyt mocna kierować subiektywizmem ludzi nauki. Nie jest chociażby prawdą wygłoszona przez Snowa teza, że bez Einsteina prawdopodobnie nie mięlibyśmy do dziś (tj. do 1979) teorii względności (str. 151). To tylko taka figura bliska hiperboli. (****)
„Krótka historia prawie wszystkiego” to pozycja, którą wypada/warto/należy przeczytać i do niej wracać. Jest mistrzowsko przemyślana przez autora, który wie jak reprodukować magnetyzujący urok nauki w opowieści oferowanej każdemu. Pułapki, o których wspomniałem są według mnie ważne, choć ich znaczenie zależy od kontekstu. Jeśli czytelnik pogłębi wiedzę podaną przez Brysona, to wspaniale. Jeśli zatrzyma się na treści tej książki, to sporo straci. W zasadzie zaledwie pozostanie w okrojonym solidnie wyobrażeniu (jakby oglądać na komputerze obraz artysty zbyt mocno skompresowany, gdy szczegóły giną w jednobarwnych pikselach) o mechanizmach na jakich funkcjonuje nauka, jako próba ludzkiej obiektywizacji składników rzeczywistości. Jednocześnie autor tym tekstem stworzył wzorzec pięknej opowieści o nauce. Zdał relacje z wzlotów i upadków wizjonerów, cierpliwych badaczy jednego detalu przez dekady własnej aktywności zawodowej, czy błyskotliwych ‘ADHD-profesorów’. Wskazany mechanizm wracania do lektury utrudnia brak skorowidzu. Trochę grafik (nie śmiem marzyc o kolorowych wkładkach) rozbudowałyby tekst o bodźce wzrokowe wprost. Choć już samym językiem Bryson czasami dokonywał cudów wizualizacji, jak w przywołanym przykładzie z cytologii. W dobie gdy zastanawiamy się nad przeładowaniem nastolatków wiedzą w szkołach (dyskusyjna hipoteza), może warto wspierać się, inspirować takimi tekstami na lekcjach przedmiotów przyrodniczych? Humanista pochłonie taką publikacje z zachwytem, a ‘humanista’ przekona się do rewizji uprzedzeń, a może wręcz uchroni się przed uformowaniem takiej wąskiej perspektywy?
BARDZO DOBRE z małym minusem – 8/10
/numeracja stron na podstawie wydania Zysk i S-ka 2016/
=======
* „Wszechświat krok po kroku”, Copernicus Center Pres 2017
** Z wielu zasad fizycznych, którym musi poddawać się biologia, wynika że nie chodzi tu o tak ogromną produkcję materii (bo wymagałoby to zjedzenia przez każdego z nas dziesiątek kilogramów żywności codziennie). Bryson nie wspomina, że każde zliczenie procesu ‘rozładowania’ i ‘ładowania’ to niewielka modyfikacja masy atomowej w procesie ADP < -- > ATP. To nie pomniejsza fenomenu przybliżonego procesu komórkowego. Chciałem jedynie pokazać, jak można wpaść w pułapkę niedopowiedzeń, bez których i tak opowieść byłaby wyjątkowo wciągająca.
*** Rozróżniam tu pojęcia formalne od potocznych. Humanista, to dla mnie człowiek pokroju Leonarda da Vinci, Leibniza czy Stanisława Lema. Zaś ‘humanista’ to ktoś, kto publicznie deklaruje, że nie lubi matematyki czy fizyki.
**** W 1915, gdy Einstein był blisko sformułowania ogólnej teorii względności, ścigał się z wielkim Davidem Hilbertem, który w zasadzie szybko sam sformułował relacje geometryczne tkwiące wewnątrz rewolucji relatywistycznej. A skoro ‘oddychał’ zawiłościami przestrzeni Riemanna (a sam Einstein musiał się ich douczać), to wielki fizyk momentami popadał w przerażenie, że nie zdąży pierwszy. Oczywiście w wyścigu Einstein-Hilbert ten drugi nie mógł swoim modelem pokazać konsekwencji fizycznych, które są istotą nowej teorii grawitacji. Tam z kolei jemu brakowało kompetencji. Niewątpliwie wśród fizyków dekad międzywojennych działali naukowcy, którzy zapewne ‘zbiorowym umysłem’ zbudowaliby teorię względności (nawet bez wsparcia się na matematycznej wersji Hilberta). Ostatecznie uważam, że nie da się obronić tezy Snowa, chyba że zmodyfikuje się ją do dwóch-trzech dekad opóźnienia w sformułowaniu ogólniejszych równań teorii pola zastępujących zasady Newton.