Przeglądając ostatnio półki księgarń internetowych na moim notebooku, natknąłem się na antologię twórców anglojęzycznych, wydaną dosyć niedawno nakładem Fabryki Słów, czyli „Wielką księgę horroru: tom pierwszy”. Nazwiska większości twórców opowiadań, zebranych w tej antologii przez Stephena Jonesa, raczej nic mi nie mówiły. Co prawda, znałem Chadbourna, Fowlera czy Gene Wolfe, ale bardziej od strony fantasy i kryminału niż stricte horroru, więc całość była dla mnie wielką niewiadomą.
Pełen emocji, z pewną taką nieśmiałością sięgnąłem za dni kilka po wyczekiwany tomik. Po kilku opowiadaniach, pożałowałem jednak swojej decyzji i przekląłem chwilę w której książka wpadła mi w ręce. Niemniej jednak lekturę ukończyłem i zabrałem się za niniejszą recenzję, chyba żeby zabić potworny niesmak i uczucie strasznego rozczarowania.
„Wielka księga horroru”, w swoim tomie pierwszym, udowadnia po raz kolejny, że polscy autorzy już dawno prześcignęli w swoim kunszcie i pomysłach twórców zachodnich. Opowiadana mieszkańców kraju nad Wisłą mają się do antologii zachodnich mniej więcej tak jak Sokół Millenium do Sputnika. Nabazgrane od niechcenia, przeciętne opowiadanie Orbitowskiego, Kochańskiego, Grzędowicza czy Piekary to majstersztyk w porównaniu z nieudolnymi i pozbawionymi bigla, pseudohorrorami Joela Lane, Michaela Bishopa, Elisabeth Hand czy Nicolasa Royle zamieszczonymi (niestety) w tej, zapowiadającej się świetnie, antologii.
Piszę „pseudohorrorami”, ponieważ część opowiadań ze zbiorku opowieściami grozy nie jest, choć bardzo by chciała. Miniatura E. Hand „Krokusy” to poetycko-oniryczna opowieść o stracie i wypadku, „Amerykańscy zmarli” J. Lake to post-apokaliptyczna wizja Stanów Zjednoczonych a „Lato” Ala Sarrantonio wręcz odwrotnie, zapowiedzią nadchodzącej apokalipsy. Pozostałe miniatury to albo silące się na porządny horror makabreski („Pociągi specjalnego nadzoru” Samuelsa), przewidywalne do bólu klisze („Ostatni krąg” Rucker, „Łkanie pośród ciszy” Wolfe) albo chaotyczne i niezrozumiałe dziwolągi („Amerykańscy zmarli” Lake, „Moja” Lane, „Między zimnym księżycem a ziemią” Atkinsa).
Choć opowiadania nie zaskakują absolutnie niczym, pomysły są słabe a wątki i puenty nudnawe, kilka opowiadań zasługuje na przeczytanie i choćby dla nich warto po antologię sięgnąć. Tak więc, moje subiektywne typy z „pierwszej odsłony Wielkiej księgi horroru (sic!)” to:
„Lato” Sarrantonio – pomimo tego, że NIE jest to opowiadanie grozy, ma w sobie swoisty urok, no i niesie spory ładunek, zwiastującego globalną zagładę, niepokoju
„Głęboko” Campbella - napisane w stylu wczesnego Kinga opowiadanie o pogrzebanym żywcem jegomościu. Czytając czujemy unoszącego się w tle ducha Lovecrafta i przychodzi nam na myśl jego opowiadanie „W grobowcu”.
„Czego nienawidzi natura” Morrisa – Niepokój, senna atmosfera i ciekawe rozwiązanie. Tym razem unosi się tutaj duch Poego i jego doskonałe interpretacje wyrzutów sumienia i poczucia winy w stylu „Biesa przewrotności”. Trochę przewidywalne, ale nobody’s perfect
„Których zostawiamy” Chadbourna – nowe spojrzenie na koszmar Wojny w Wietnamie. Lubię pisarstwo autora więc jestem stronniczy, ale cóż, wolno mi
Nie popisali się nam ostatnio ci zachodni twórcy, nie popisali.
Ach, gdzie te złote lata Poego, Lovecrafta, Kinga, Strauba i Gaimana….