Brawurowa powieść francuskiej autorki opowiada losy tytułowego Vernona Subutexa, który przez 20 lat działał w branży płyt muzycznych, na czas nie zmienił zajęcia, a teraz nie ma pieniędzy ani lokum i tuła się po znajomych, których zna ze sceny rockowej. Bohater to taki trochę bezradny człowiek, trochę idealista: „Vernon zatrzymał się w poprzednim stuleciu, gdy ludzie jeszcze się upierali, że lepiej jest być niż mieć. I nie zawsze była to hipokryzja.”.
A jego znajomi i przyjaciele to pokolenie rockmanów i rockfanów koło czterdziestki, kiedyś żyli według hasła 'seks, dragi i rock'ndroll' a i obecnie niektórzy z nich udają, że nic się nie zmieniło, dalej wciągają kokę, chleją i się szlajają, ale teraz to już tylko żałosne. Pełni ci ludzie frustracji, gniewu, lęku.
Mamy tu panienki co zaliczają wszystkich dookoła, jak kobietę która: „przespała się z większością stałych partnerów koleżanek. Facet musiałby być naprawdę okropny lub mieć problemy z higieną, by tego nie spróbowała. (...) Szybka laska w windzie leczy z wszelkiej zazdrości wywołanej szczęściem innych ludzi.” Albo kobietę, która ma stałego faceta, ale zdradza go na prawo i lewo bo „Po co właściwie udawać nieosiągalny ideał i nudzić się jak mops w łóżku, żeby pozostać wierną(...) lepiej być zwykłą laską, która może zaszaleć, przespać się z każdym chętnym i w miarę do rzeczy facetem. Nie będą zbyt długo młode i akurat są w wieku, gdy seksualna chcica nie jest jeszcze żałosna.” Oczywiście, cała ta filozofia skrajnego hedonizmu nie przynosi tym ludziom szczęścia.
Wielu z tych ludzi pełnych jest złości wielkiej. Mamy bogacza który gardzi biedniejszymi od siebie: „Czekać na samolot na twardym krzesełku na lotnisku nic do picia żadnych gazet traktują cię jak śmiecia i podróżujesz w fotelach drugiej klasy, jesteś dupkiem z drugiej klasy, z kolanami pod brodą i łokciem sąsiadki pod żebrem.” Albo prawicowca pracującego w sklepie odzieżowym, który mówi „Każda sobota przypomina gwałtowne zamieszki. Wszystkie paryskie bubki, pedzie, kmiotki z przedmieść, snoby, czarnuchy, fleje, studenci, arabusy, szpanerzy i gogusie spotykają się w H&M, żeby przymierzać fajansiarskie ciuchy szyte przez małe dzieci na drugim końcu świata, szmaty, które żydowski kapitał chce im na siłę wcisnąć, a głupki jeszcze płacą, żeby to gówno nosić.”
Jacyś ci ludzie niedojrzali, miotający się, nie mogący znaleźć sobie miejsca w życiu. W sumie to bardzo smutna książka, kolejna mówiąca o kryzysie duchowym Zachodu, niby wszystko jest dostępne i dozwolone, najważniejsze jest używanie życia, ale ludzie nie są szczęśliwi, coś im przeszkadza, uwiera, boli. W tym sensie to rzecz nienowa, pisał o tym Huellebecq, nasz Varga, ale Despentes daje obraz bardziej pełny, dynamiczny, no i ten styl...
Bo napisane to brawurowo, styl olśniewający, czasami zaśmiewałem się do łez, czasami było smutno bardzo, pewnie duża w tym zasługa świetnego przekładu Jacka Giszczaka. Świetna, mocna literatura.