„Bohatersko rozwiązuje problemy nieznane w żadnym innym” – ktoś tak kiedyś podsumował pewien ustrój społeczno-polityczno-gospodarczy. I w trakcie lektury „Precedensu” ten cytat jakoś tak ciągle rozbrzmiewał mi w głowie. Wciąż i wciąż miałem wrażenie, że Remek sztucznie tworzy problemy, by je potem – przyznać to trzeba uczciwie – całkiem ciekawie i literacko nader sprawnie rozwiązać. Że bardzo mocno na siłę kreuje mocniejsze powieściowe sytuacje, być może po prostu wiedząc, że potem będzie już potrafił sobie z nimi poradzić, może tego nie wiedząc i uznając, że takie mocniejsze wstawki są wartością samą w sobie w takim rodzaju literatury jaką on tworzy, nie wiem, nie siedzę w aż tak dużym stopniu w jego głowie.
I w sumie nie byłoby w tym nic złego, bawiłem się nieźle, ba, autentycznie serduszko mi szybciej zaczęło pikać w tej scenie, w której miało. A o to był naprawdę trudno, scena owa była długa i rozwinięta ponad miarę, wiedziałem przecież, że jej bohaterom dokładne nic nie grozi i w sumie nie miałem z nimi żadnej głębszej więzi. A jednak – Najpłodniejszy, przy wszystkich tych przeszkodach, osiągnął swoje i to nie tylko w tej jednej scenie (w niej po prostu w największym stopniu), także, choć w mniejszym stopniu, przy kwestii rdzenia powieści, oddać mu to trzeba.
Warto więc było ponieść ten koszt?
No, tylko, że to pytanie akurat też jest bezzasadne. Nie przypadkiem w pierwszym akapicie pisałem o moim wrażeniu, a w drugim użyłem trybu warunkowego. Nie można tu mówić o żadnym literackim koszcie. Na to wszystko był jakiś tam pomysł, były jakieś puzzle, które autor dał nam do układania i wszystko się w finale złożyło. Wyszła generalne pisarka sprawność Najpłodniejszego, wyszła - w tych obszarach powieści – w naprawdę niezłym stylu.
Swoją drogą serio trzeba docenić, jak bardzo pisarza nie pozwala się nam nudzić :) Tu zanosiło się na zwykłą powieść z tej serii, jedna z wielu, po tym, jak niedawno skończył się jakiś tam subcykl w jej ramach, ale nie, tak być nie może, więc skala zmian w życiu postaci w rezultacie wręcz poraża. I to aż ciekawe, co dalej choćby z Kormakiem (notabene też podwójnie, z nim jako nim, ale też z nim w ramach mrozowersum) z Anką z recepcji (interesujące, że po raz pierwszy dowiadujemy się o niej czegoś konkretniejszego, czy tylko dla mnie było zaskoczeniem, że cokolwiek nagle i bez zapowiedzi zostaje określona jako „twarda babka”?), z Arturem itd. I Remek będzie miał ładne pole, by tym pograć :)
No to zaznaczmy to jeszcze dla jakiejś tam równowagi: tak, jak Mróz mocno wygrał tu literacko, tak prawnie poległ totalnie. No, aż się prosiło, by w tych scenach w sądzie, w których Chyłka nawija o domniemaniu niewinności, zasadzie in dubio pro reo itd., Paterborn przypomniał o zasadzie swobodnej oceny dowodów i domniemaniach faktycznych, dzięki którym to instytucjom prawa procesu karnego mógłby choćby spróbować całkiem sporo jeszcze ugrać. Z Mrozowym zastosowaniem Prawa Upadłościowego też zresztą byłyby problemy.
Problemiki literackie też rzecz jasna są, no, choćby ten najważniejszy (co główna antagonistka, która przecież nie musiała w to wszystko wchodzić, teraz ze sobą zrobi, jak będzie zarabiać na chleb?). Ale to już kwestia szczegółów.
Per saldo jednak mocne 6/10, Remek rozegrał tu wszystko naprawdę na swoich zasadach.