Pamiętam moment wielkiego "boom" - wszyscy czytają "Kwiaty na poddaszu"! Na blogach roiło się od recenzji i po prostu nie sposób było nie zwrócić uwagi na ten tytuł, ale Chomik powiedział sobie "eee, może innym razem". I uwaga, w końcu nadszedł ten "inny raz", bo okazało się, że książka doskonale pasuje do kilku wyzwań czytelniczych, w których staram się brać czynny udział ;)
Powiem tak. Zaczęłam czytać i po prostu przepadłam! Spotkałam się z wieloma zastrzeżeniami, co do języka, którym posługuje się autorka i wiecie co Wam powiem? Dla mnie to właśnie ten język był jednym z największych atutów powieści i nie pozwolił mi się od niej odebrać. To fakt, że może za dużo w nim było egzaltacji, podobnie jak w zachowaniach bohaterów, ale nie mnie oceniać sposób wyrażania się oraz zachowania osób, dla których nagle całym światem stało się... poddasze. Ponadto patrzę na to wszystko przez pryzmat Cathy (głównej bohaterki i jednocześnie narratorki), jako dorosłej osoby spisującej swoje wspomnienia, który to fakt istotnie wpłynął na moje nastawienie, a co za tym idzie i odbiór powieści. Dlatego też nie przeszkadzał mi w żadnym razie zarzucany przez innych sentymentalizm, czy też melodramatyzm. A może jest to też kwestia tłumacza? Uprzedzając pytanie, mój egzemplarz powieści został przełożony przez Panią Bożenę Wiercińską.
Historia uwięzionego rodzeństwa wzbudza w czytelniku mnóstwo emocji. Od współczucia, niedowierzania, irytacji, obrzydzenia, aż po złość. Przede wszystkim nie potrafiłam jednak zrozumieć matki dzieci (Corrine) oraz jej drastycznej przemiany. Zupełnie jakby nagle zapomniała dlaczego wcześniej uciekła z domu, do którego po latach powróciła, by tak naprawdę... dręczyć swoje dzieci, a wszystko dla... pieniędzy. Serio? Tej kobiecie po śmierci męża kompletnie odbiło! I wydaje mi się to, aż nazbyt nieprawdopodobne. Jeśli zaś chodzi o dzieci, to nie dziwie się, że długi czas ufały matce. W końcu znały ją kochającą i czułą, więc nie zakładały, że chciałaby je skrzywdzić. Jednakże powinny ocknąć się ze złudzeń duuużo dużo wcześniej i zwiewać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale czy to nie wydaje się takie proste tylko wtedy, gdy jest się biernym obserwatorem i stoi się z boku wydarzeń? Co, gdybym ja albo Ty znalazł/a się w takiej sytuacji? Czy aby na pewno ta obiektywna racjonalność byłaby wtedy taka oczywista?
Jednak największy zarzut, jaki mam wobec tej książki, to nadmiernie wyeksponowany wątek kazirodztwa, dzięki któremu chyba w głównej mierze książka ta zyskała rozgłos. Zupełnie zbędny i budzący we mnie skrajny niesmak, bo nie uwierzę, że rodzeństwo, nawet zamknięte i odizolowane od świata na jakiś czas, posunęłoby się do czegoś takiego! A może jestem jakaś ograniczona i nie znam życia? W każdym bądź razie na dobrą sprawę, nie chodzi tu tylko o Cathy i Chrisa, ale i o związek ich rodziców oraz jakieś dziwne relacje między Corrine i jej synem, który nadmiernie idealizował okrutną matkę i zdawało mi się, że momentami pała do niej jakąś dziwną i niezrozumiałą fascynacją. Tak, czy siak, dużo w tej książce wypaczeń i patologii jak na mój spokojny i w miarę poukładany świat.
Sama nie wiem jak ocenić tę książkę, bo chociaż absurd goni absurd, to jednak "Kwiaty..." mają w sobie to "coś", co nie pozwala się od nich oderwać! Serio. I im bardziej się wkurzałam albo nie dowierzałam w opisywane wydarzenia, tym szybciej i zachłanniej czytałam, żeby dowiedzieć się co będzie dalej. Czy jest to książka dla każdego? Na pewno nie, ale zdecydowanie warto ją przeczytać.