To mądra książka dla mądrych ludzi. Sami więc zdecydujcie, czy chcecie ją czytać. A jeśli zechcecie – bądźcie przygotowani na najgorsze.
Czytam na okładce: „…siedem osób kreśli portret Benedykta. Z każdej opowieści wyłania się inny bohater.” Nie dajcie się zwieść. Wydawca tym opisem wkręca was tak samo, jak ja w poprzednim akapicie, i jak autor w tej powieści.
Umiera człowiek i siedem osób próbuje go opisać, ale tak naprawdę, wcale nie opowiadają o zmarłym Benedykcie. To zupełnie naturalne. Każdy z was musiał przeżyć kiedyś stratę kogoś bliskiego. Czy roztrząsaliście wtedy jakim wspaniałym albo beznadziejnym był człowiekiem? Nie sądzę. Ale na pewno intensywnie myśleliście o tym, jaki wpływ ta osoba wywarła na wasze życie i jak teraz życie bez niej będzie wyglądało. Myśleliście wtedy nie o zmarłym, tylko o sobie. Jeżeli przytrafia się autor, który też to dostrzega i do tego ma umiejętność ubierania swych przemyśleń w słowa, to należy takiego autora hołubić, żeby przypadkiem nie zniechęcił się wynikami sprzedaży i nie zainteresował bardziej lukratywnymi zajęciami. Bo to by była dla polskiej literatury strata niepowetowana.
[Na marginesie. Nic nie wiem o wynikach sprzedaży, ale skoro widzę, że „Saturnin” Jakuba Małeckiego, wydany w tym samym czasie, moim zdaniem książka słaba, ma na największym portalu czytelniczym ponad siedem razy więcej czytelników niż „Cudze słowa” Szostaka, którego nie boję się porównać do Wiesława Myśliwskiego, to chyba mam prawo przypuszczać, że kokosów na tej książce autor nie zarobił i nikt mu nie zaproponuje reklamy samochodu kultowej marki, odwracając w ten sposób jego życie do góry nogami.]
Ale, wracając do książki. Nieprawdą jest, że siedem osób kreśli portret innego Benedykta. Benedykt jest zawsze taki sam, i prawdę mówiąc, to postać średnio ciekawa, na pewno barwna, ale wątpliwa moralnie. Błyskotliwy manipulant, samolubny kłamca umiejętnie budujący własną legendę, lawirant nieustannie poszukujący sensu życia, tam, gdzie nie można go znaleźć. A jednak, nie bez powodu ten właśnie człowiek był tak ważny dla tylu ludzi. On pomagał im odnaleźć siebie. I o tym właśnie jest ta powieść. Zmusza nas do przewartościowania utrwalonych pojęć już w trakcie lektury, ale dopiero końcówka sprawia, że zaczynamy rozmyślać również nad korektą naszych własnych wyobrażeń o sobie. Bardzo rzadko mi się zdarza, abym zaraz po skończeniu lektury miała ochotę przeczytać książkę jeszcze raz, aby w pełni docenić to, co umknęło przy pierwszym czytaniu. „Cudze słowa” to właśnie ten rzadki przypadek.
Nawet nie próbujcie czytać tej powieści równolegle z innymi drobiazgami/poważnymi dziełami, które zwykle wchłaniacie jadąc do pracy albo wylegując się do góry brzuchem na plaży. W tej książce ważne jest każde zdanie, autor siedem razy się zastanowił, zanim je napisał i umieścił w tym miejscu, a nie innym, warto więc to docenić. Miejcie również świadomość, że tej książki nie czyta się z wyłączeniem szarych komórek, tak jak wykwity TFUrczości you know who. Łatwo nie będzie, uprzedzam, ale satysfakcja gwarantowana.
Kiedy doczytałam na ostatniej stronie, że książka powstawała w latach 2016-2020, pomyślałam sobie, że Wit Szostak - to ostatni Mohikanin. Po namyśle doliczyłam się jeszcze kilku takich dinozaurów, nie pozwalających na narzucanie sobie tempa w pisaniu, ale o tem potem, czyli w następnych recenzjach. Szostak - to autor, dla którego ważne jest to, o czym pisze, i w jaki sposób to robi. On nie pisze pod publiczkę, żeby łatwo się czytało, ale tak, żeby ucztowało się słowem.
Ta książka ma doskonałą formę: bezbłędna dramaturgicznie - wszystkie wątki się wiążą i prowadzą do spektakularnego finału, perfekcyjna stylistycznie – narracja każdej z postaci ma odmienny, specyficzny dla danej osoby charakter. Jest wypolerowana językowo tak, że można się po niej ślizgać, jak po lodowisku na Igrzyskach Olimpijskich. Kiedy dostrzegam brak jednego przecinka i literówkę w tytule rozdziału, to zamiast się złościć, współczuję korektorce, że tego nie zauważyła. To cud, że są jeszcze takie wydawnictwa jak Powergraph, które nie boją się wydawać „niemodnej” literatury i którym zależy na „niemodnym” czytelniku.
Przeczytałam tę książkę, tak jak większość ostatnich moich lektur, w formie e-booka. Teraz zamawiam kilka wersji papierowych i będę rozdawać znajomym, a potem namolnie odpytywać, z tego, co przeczytali. Oczywiście, to będzie prezent tylko tych, o których mowa w pierwszym akapicie.