W sumie lektura powinna mieć wysokie noty biorąc pod uwagę dzisiejszy kult książek erotycznych, że tak nisko uplasowała się "Pochwała macochy" w dorobku Llosy to nawet dziwne. No ale tutaj trzeba się jednak umieć rozsmakować w słowach, a z takim np Greyem zapewne leci się strona po stronie, układając w wyobraźni poszczególne sceny i co tam odpowiedni dobór słów, co tam treść podszyta żartem i cała ta elokwencja, stylistyka autora. A styl tego noblisty jest charakterystyczny, trudno go podrobić czy pomylić z innym pisarzem. Owszem fabuła przesiąknięta erotyzmem, ciało i żądze są na głównym planie, ale jest też pewna finezja i żartem podszyta treść, jakby autor nie tyle opisywał swoją historię, co budował odpowiednią scenerię do uwikłania czytelnika w zmyślną grę.
Temat obraca się wokół skandalu dotykającego wzajemnej fascynacji czterdziestoletniej kobiety i dziecka. Fonsito widzi w żonie ojca nie swoją opiekunkę, ale kobietę i to z wszelkimi zaletami ciała. Ale Llosa nie moralizuje, nie daje przestróg, które w duchu wypowiadałaby macocha, że winna inaczej postępować, ze ma do czynienia z dzieckiem. Właśnie, przecież to dziecko, a ono niczym aniołek nieskalane, to raczej ona ma zapędy wyobraźni. Po prostu opowieść się toczy, jakby autor dał wolną rękę swoim bohaterom, niczym Bóg, który stworzył człowieka i dał wolną wolę, a każdy wybór niesie jakieś konsekwencje. To nie pisarz ma tu generalizować co dobre a co złe, on tylko daje tworzywo, a wnioski należeć będą do czytelników. Nie mniej najważniejszą postacią będzie tu ów dzieciak, którego wieku nie ujawniono (celowo!), a narracja jest tak sprytnie prowadzona, że raz daje wrażenie, że to tylko słodko bawiący się maluch, a za chwilę dociera do nas kolejna wypowiedz, gdzie kilkuletnie dziecko odbiera się już jako nastolatka, a nawet igrającego na zmysłach młodzieńca. Alfonso to mamiąca cielesność cherubinka z diabelską przebiegłością. Dostrzegasz tę grę czytelniku i przebiegłość samego autora? Llosa nie tyle pragnie, żeby przeczytać jego książki, ale by przy tym myśleć nad treścią oraz dobrze się bawić odkrywając pewne znane prawdy i ułomności ludzkie, o które człowiek nadal się potyka.
Opowieść ta jest momentami poprzetykana reprodukcjami obrazów, ale bynajmniej nie ot tak, a będących nawiązaniem do treści, niejako konsekwencją toku opowieści, jego ilustracją. Na przykład pierwszy obraz służy do wychwalania pewnej krągłej części ciała małżonki, a poetyckie odniesienia sprawiają, że jest pozbawiony wulgarności tak wszechobecnej dzisiaj i może dlatego trudniej przyswajalnej dla czytelnika? To samo powiem odnośnie dość szeroko potraktowanego tutaj opisu wydalania. Przy czym to raptem kilka stron, a co dopiero dziesiątki takich dotyczących tych i innych procesów trawienny opisywanych przez F. Rabelais'a w "Gargantui i Pantagruelu" ? Ten XVI-wieczny francuski pisarz czynił to w sposób satyryczny, wyolbrzymiając, nadając formę wręcz absurdu pewnym rzeczom, nie upraszczając, a wręcz szczegółowo podając opisy wijące się aż do znużenia przez kilkadziesiąt stron. Przy tamtej lekturze można dopiero narzekać, że jak to, co to i po co? a przede wszystkim ilu zapaleńców pozna dziś jej treść od początku do końca (ot, ok.1000s.) przy takich ciągnących się opisach, w trakcie których traci sie czasem orientacje o czym to. Ja tutaj widzę nić łączącą oba te utwory, przy czym Llosa ujmuje rzecz enigmatycznie w porównaniu z twórczą płodnością Rabelais'a.
Jeśli o mnie chodzi, to do twórczości Pisarza nie trzeba mnie zachęcać. Lubię ten szczególny styl, treści pełne dwuznaczności, bo każdy motyw może być różnie odczytany, co podkreślają słowa w opiniach czytelników. Ale jeśli komuś nie chce się myśleć, interpretować na różne możliwe sposoby tego, co autor chciał przekazać w treści, to powinien czytać inne, zupełnie inne książki.
P.S. Ta historia ma swój ciąg dalszy zapisany w "Zeszytach don Rigoberta"