Myślę, że nazwisko tego autora każdemu obiło się już o uszy. Brazylijski pisarz urodzony w Rio de Janeiro w 1947 roku już od ponad 20 lat mąci wody światowej literatury. O „Pielgrzymie” usłyszałam kilka lat temu, jako o czymś nowatorskim, odważnym i przepięknym. Arcydzieło – można było wtedy wywnioskować. Pewnie z powodu braku finansów, oraz krótkiej pamięci szybko zapomniałam o tej pozyji. Dopiero kiedy kilka dni temu znalazłam ją na małym stoliku w pokoju moje siostrzeńca poczułam, że tym razem spotkanie z „Pielgrzymem” jest już nieuniknione.
Wspomniana powieść to oparty na własnych doświadczeniach spis wspomnień oraz przeżyć, których autor doświadczył na drodze do Santiago de Compostela, miejsca gdzie spoczywa św. Jakub. Po co Coelho wybrał się w tą ponad 700-kilomentrową pielgrzymkę? Jak sam autor twierdzi: „Wielu przedstawicieli mojego pokolenia – a wśród nich ja – uległo fascynacji sektami, tajemnymi stowarzyszeniami i uwierzyło, iż zrozumienie tego, co trudne i złożone, prowadzi ku zgłębieniu tajemnicy życia”. Stowarzyszenie, które autor ma na myśli to niejaki Zakon RAM – ezogetyczne ugrupowanie stawiające na uduchowienie swoich wiernych. „Pielgrzym” rozpoczyna się sceną, w której autor ma zostać wyświęcony na Mistrza ów zakonu. Ceremonia nie kończy się jednak sukcesem, gdyż w kulminacyjnym punkcie autor zamiast przyznać, iż jest niegodny przyjęcia miecza-symbolu, wyciąga po niego ręce. Mistrz, zawiedziony pychą Coelho, nakazuje mu pielgrzymkę, której zwieńczeniem będzie odnalezienie miecza. Wędrówka przez Pireneje ma nauczyć autora nie tylko pokory i umiaru, ale także czynienia cudów oraz wielu magicznych praktyk. Na początku swojej drogi pielgrzym spotyka przewodnika imieniem Petrus, który ma być jego duchowym patronem oraz wsparciem. Tak zaczyna się ta, wydająca się nie mieć końca, pielgrzymka.
Na drodze do Composteli, Coelho doświadcza – wydawać by się mogło – niesamowitych przygód. Rozmawia z aniołami i demonami, komunikuje się nawet z psem, który jest wcieleniem demona. Wielokrotnie powołuje się na imię Jezusa i Biblię. Petrus naucza pielgrzyma „ćwiczeń”, które złączone ze skwarem, duchotą i zmęczeniem wywołują halucynacje i omamy, niekiedy prowadząc do wymiotów i wycieńczenia organizmu. Ślubując swojemu przewodnikowi totalne oddanie, pielgrzym nie miał pojęcia, że będzie musiał wylizywać własne rany, wyobrażać sobie bycie pochowanym żywcem, czy unoszenie własnymi rękami krzyża, który otworzył ledwo zasklepione rany na ciele autora.
Wszyskie te sceny upodlenia, skrajnego wyczerpania, a także nieprzyjemne usposobnienie przewodnika i ślepa wiara pielgrzyma sprawiają, że książkę czyta się z niejakim smutkiem czy może przygnębieniem. Zawiłe opisy zmian poglądów autora oraz rzekome prawdy i zasady moralne sprawiają, że przez książkę brnie się niezwykle żmudnie i powoli. Aby zrozumieć o co tak naprawdę chodzi autorowi, czasami musiałam wracać po poprzedniej strony nawet kilka razy.
Co zasługuje na pochwałę to fakt, że autor rzeczywiście zdaje się przenosić czytelnika do skwarnej Hiszpanii. Opisy krajobrazów, chatek czy przydrożnych krzyży są tak skonskruowane, że zdawało mi się, iż sama kroczę tą drogą męki, zniewag i heroicznych czynów. Niestety, chciałam jak najszybciej ją opuścić i wrócić do mojego przytulnego pokoju.
Komu mogę polecić tą pozycję? Na pewno ludziom o niezachwianej wierze, którym ta książka nie wyrządzi krzywdy i nie sprawi, że będą chcieli zgłębić tajemnice klasztoru RAM.