Popłynę przed siebie jak rzeka. Będę obmywała okoliczne plaże i strome klify. Wypełniała przestrzeń między szuwarami. Trącała kamienie leżące na dnie. Podczas roztopów wystąpię z brzegów i rozleję się na okoliczne łąki. Jedynym mym towarzyszem będzie wiatr. To, co zostawiłam za sobą, dawno odeszło w przeszłość.
Pierwszym słowem, które kojarzy mi się z książką Shelley Read, jest piękno. Piękno w najczystszej postaci, lśniące niczym strumyk wybijający spod gór. Podczas czytania towarzyszyło mi obezwładniające uczucie ukojenia. Każdy wers powieści zdaje się szemrać jak spokojne jezioro: wszystko będzie dobrze, nawet jeśli teraz jest źle. Już niedługo. Jeszcze będzie pięknie. Jest, zawsze jest. Trzeba tylko to dostrzec.
Victoria to córka farmerów z Kolorado, którzy uprawiają brzoskwinie. Gospodarstwo Nashów słynie ze swoich owoców w całym stanie. Iola to zwykłe, prowincjonalne miasteczko, w którym, jak w całym kraju, panuje patriarchat. Kobieta musi słuchać się męża i mu usługiwać. Należy co tydzień chodzić do kościoła, grzecznie gawędzić z przechodniami i być (czy też udawać bycie) troskliwym.
Czytanie "Popłynę przed siebie jak rzeka" jest jak przechodzenie przez kolejne drzwi. Te pierwsze są zadbane, świeżo pomalowane, w słodkim, pastelowym odcieniu różu, z piękną, złotą kołatką. Po przejściu czytelnikowi ukazuje się następna para - przez róż prześwituje drewno, złudne złoto pokrywać zaczyna rdza. Im dalej, tym gorzej. Aż w końcu dociera się do brudnych, zaniedbanych drzwi, w których dziury od niechcenia zabite są spróchniałymi deskami.
Podczas lektury następuje degradacja miasteczka, które poznajemy od pierwszych stron. Iola jest na pierwszy rzut oka miłym miejscem do zamieszkania. Szybko się jednak okazuje, że mieszkańcy są okrutnymi rasistami, cechuje ich głęboko skrywana nienawiść, a mentalność mają wyjętą rodem z czasów kolonialnych. Dobrze jest tylko wtedy, kiedy jest normalnie. Wszystko to jedna, wielka mistyfikacja.
W końcu los czy jakaś istota wyższa, zapewne zdając sobie sprawę z wszechobecnej zgnilizny, postanawia wpłynąć na zniszczenie powieściowego pępka świata. Doprowadza do jego totalnej zagłady - zalania przez pobliską rzekę, która dotychczas stanowiła nawodnienie dla pobliskich pól. Świata od pokoleń skazanego na zniszczenie próbują bronić ci najgorsi, najzacieklejsi, którym nie podoba się konieczność wyjścia z bajorka i stworzenia nowego, gdzieś z dala od starego miejsca.
Co ciekawe, im bardziej znany czytelnikowi świat ulega degradacji, tym główna bohaterka zyskuje więcej niezależności i, chyba przede wszystkim, wolności. Często jest to okupione ogromnym cierpieniem i związane z licznymi trudnościami, jednak je wszystkie warto przetrwać, aby się uwolnić, móc skupić na sobie, w końcu przestać zwracać uwagę na zdanie ludzi wokół.
Zmiany w Victorii zajść musiały, podobnie jak nieunikniona była zagłada Ioli. W końcu "panta rhei". Wszystko ulega przeobrażeniom. Życie czasami trafia na przeszkodę czy tamę, która blokuje przepłynięcie dalej. Przychodzi jednak taki moment, kiedy wody zbiera się tyle, że udaje jej się przepłynąć na drugą stronę i ponownie prze przed siebie do upragnionego ujścia.
Główna bohaterka jest bardzo inteligentna. Dojrzewa na oczach czytelnika. Przez pewien czas pławi się, notabene z ogromny bólem, w pieśni przeszłości, ale dochodzi do niej w końcu myśl, że to nie popycha jej na przód. Wybiera zdrową samotność, a nie życie w toksycznej relacji z miejscem wspaniale zgniłego dzieciństwa.
Szkoda, że premiera książki Shelley Read obeszła się bez większego echa. Pewnie znalazłyby się osoby, które posądzałyby debiutancką pozycję o tandetę czy patetyczny styl, ale jestem pewny, że wielu by się spodobała. "Popłynę przed siebie jak rzeka" to powieść o macierzyństwie, smutku, zgniliźnie społecznej, a przede wszystkim - o zmianie.