Zdaję sobie sprawę z tego, że pierwszą rzeczą, na jaką zwracamy uwagę podczas czytania recenzji jest jej ocena w ramach jakiejś tam skali. Zgodzicie się chyba ze mną, prawda? Ja sama czasem tak robię, muszę się przyznać otwarcie, jednak nie jest to absolutnie jedyna rzecz, na którą patrzę, bo recenzję potem czytam całą tak czy inaczej. Zastanawiacie się pewnie więc, dlaczego tym razem w mojej recenzji nie ma oceny?... A bo nie ma. Bo tym razem chcę Was zaskoczyć książką, która i mnie kompletnie zaskoczyła… Jaka to książka? A no właśnie “Pan Lodowego Ogrodu”. Teraz się pewnie zastanawiacie, jak mnie zaskoczyła – dobrze, czy źle… O tym później.
“Pan z wami! Jako i Ogród jego! Wstąpiwszy, porzućcie nadzieję. Oślepną monitory, ogłuchną komunikatory, zamilknie broń. Tu włada magia”.
Midgaard. Planeta gdzieś na samym końcu wszechświata. To właśnie tam została wysłana ekspedycja, mająca zbadać nieznaną kulturę człekopodobnej cywilizacji. Wszystkie osoby, które jednak tam dotarły, nigdy nie powróciły na ziemię, a słuch po nich zaginął. Vuko Drakkainen zostaje więc wybrany do tego, aby samotnie ruszyć na ratunek ocalonym osobom – o ile w ogóle takie osoby jeszcze są. A nie jest to łatwa wyprawa. Vuko bowiem trafia na Midgaard w złym czasie. Wita go cisza, śmierć i tajemnicza mgła, która pojawia się zawsze wtedy, kiedy najmniej można się tego spodziewać. Mgła, która wlecze za sobą przenikliwe zimno i mróz, z której co jakiś czas wyłaniają się dziwne istoty. Trwa wojna bogów. Giną mieszkańcy planety, ludzie, wszystko, co stanie na drodze tajemniczej mgle… Co stało się z ekspedycją naukowców, czy w ogóle ktoś ocalał? Czy Nocny Wędrowiec Drakkainen zdoła odnaleźć kogokolwiek i z powrotem sprowadzić na Ziemię?...
Fantastykę lubię, chociaż ostatnio nie czytam jej często. Z polską fantastyką jednak do tej pory jeszcze nie miałam do czynienia. Dlaczego? Ponieważ doszłam do wniosku, że nie spełni moich oczekiwań, że mi się po prostu nie spodoba. Sama nie wiem, skąd to przekonanie. “Pana Lodowego Ogrodu” jednak miałam na oku od dość dawna. Przyciągał mnie bliżej nieokreśloną siłą. Przywoływał przy każdej wizycie w księgarni, kusił pięknymi okładkami. Bo czyż nowe wydanie tej książki nie jest piękne? To tyczy się również kolejnych części i muszę przyznać, że grafik, który projektował okładki, wykonał kawał dobrej roboty. Fabryka Słów dołożyła resztę i wyszło z tego świetne wydanie, którego może pozazdrościć niejeden wydawca. Ale nie o zachwytach nad wydawnictwem i szatą graficzną miało być, chociaż musiałam o tym wspomnieć i tak. “Pan Lodowego Ogrodu” kusił mnie również wyżej przytoczonym cytatem z okładki. Nie wiem, co w tym takiego jest, ale ta książka przyciągała moją uwagę z każdej niemalże strony, jak jeszcze żadna. Nie potrafiłam tego zrozumieć.
Trafiłam na powieść jednak ostatnio w bibliotece i nie mogłam się już oprzeć takiej okazji. W pierwszej kolejności też zaczęłam ją czytać. I co? A no nic. Pierwsze kilka stron kompletnie mnie nie zainteresowało, pomyślałam: “rany, co ja czytam?” Ale… tak było tylko przez pierwsze kilka stron.
To, co zwraca uwagę czytelnika na pierwszy rzut oka… gdy zagłębiamy się coraz bardziej w treść… to realizm tej książki. Tak, to fantastyka, ale tak realna, jakby świat wykreowany przez Grzędowicza naprawdę istniał, mało tego, jakbyśmy sami w nim żyli. Postaci są tu tak prawdziwe, jak to, że teraz czytacie tę recenzję. Jakby były i żyły obok Was, jakbyście sami mieli z nimi do czynienia. Opisy przyrody, ludzi, wydarzeń są tak realistyczne, jakbyście sami brali w tym wszystkim udział. Mało który autor to potrafi, a Jarosławowi Grzędowiczowi po prostu się to udało, ot tak, po prostu, zupełnie naturalnie.
Główny bohater? Vuko Drakkainen, Nocny Wędrowiec, Śpiący na Drzewie, Ulf Nitj’sefni – nazywać go sobie możemy jak chcemy – na początku nawet nie wzbudził mojej sympatii, ale chyba tylko po to, żebym z biegiem kolejnych stron zaczęła go po prostu uwielbiać. Mało jest bohaterów, którzy od razu zapadają mi w pamięci, a Drakkainena po prostu ubóstwiam! Tak, poczucie humoru takie, jakie najbardziej lubię, chyba najbardziej do mnie przemówiło. Sama nie wiem. Ale ten facet ma w sobie to coś, co tak trudno nazwać, a co sprawia, że mimo wszystko zwracamy na niego uwagę.
Akcja? Przyspiesza wtedy, kiedy trzeba, zwalnia, kiedy jest to konieczne – powieść jest tak skonstruowana, żeby nie nudzić, a wręcz przeciwnie – żeby jeszcze bardziej zaciekawić. Poza tym mamy kolejne urozmaicenie – bo i narrację Vuko pierwszoosobową, za którą tęskniłam, gdy jej nie było, oraz trzecioosobową, wszystkowiedzącą, jakby ktoś obserwował wszystko z boku i zdawał nam z tego relację. Objętość Wam przeszkadza? Za gruba? Uwierzcie, te 500 stron to będzie za mało. Przynajmniej dla mnie. Byłam zła, gdy ktoś przerywał mi lekturę i szkoda było mi tego, że tak szybko zbliżam się do końca. Naprawdę. A zakończenie? Jest to jedna z niewielu książek, której zakończenie zwaliło mnie z nóg, po którym został ogrom pytań bez odpowiedzi, bo przecież mamy jeszcze 3 kolejne tomy! A tutaj coś, co sprawia, że czujemy się, jakbyśmy dostali obuchem z głowę…
Fantastyczna książka. I bynajmniej nie chodzi tutaj o gatunek literacki. Mało która książka u mnie zasługuje na wysoką ocenę, jestem wymagająca, to fakt, i zawsze długo się zastanawiam, jeśli mam jakiejś przyznać maksymalną ocenę. A “Pan Lodowego Ogrodu” zdobył u mnie najwyższą notę, ba, dałabym mu 11 pkt na 10 gdybym mogła. Jarosław Grzędowicz wykonał kawał dobrej roboty, nic dziwnego, że powieść zdobyła szereg nagród, a w połączeniu z grafiką, ilustracjami, wydaniem – to jest po prostu arcydzieło. Mało która książka sprawia, że nie potrafię wybić sobie jej z głowy przez długi czas, a ta właśnie coś takiego uczyniła. Ach! Muszę mieć całego “Pana Lodowego Ogrodu” na półce, po prostu muszę! I to w najnowszych wydaniach – koniecznie!
[
http://mojeczytadla.blogspot.com/2012/12/pan-lodowego-ogrodu-tom-1.html]