Po powieść Pabla de Santis'a sięgnęłam tylko dlatego, że moją uwagę przyciągnęła niebanalna okładka. Wielokrotnie widziałam rzucającą się w oczy grafikę, która wbrew oczekiwaniom wydawcy ginęła pośród innych. I choć książek nie ocenia się po okładce, po raz pierwszy cieszę się, iż tak postąpiłam. To właśnie ona (okładka) urzekła mnie swą prostotą i subtelnością. Niczym niewyróżniające się piórko z kropelką krwi na koniuszku, świadczyło o delikatności, a jednocześnie mocnym wyrazie słów autora. Opisu z tyłu książki nie miałam okazji czytać. Za mną stała staruszka, która wprost domagała się, bym ją przepuściła. Chcąc nie chcąc musiałam to zrobić, toteż wyszłam z biblioteki z nowym nabytkiem w ręce.
"Kaligraf Woltera" zaczęłam czytać już w drodze do dentysty. Od zawsze panicznie się bałam tego człowieka, wpychającego ci dziwne przyrządy do otwartych ust, lecz ta książka pomogła mi to przetrwać. Już pierwsze zdanie odciągnęło moją uwagę od miejsca, w którym wówczas się znajdowałam. Z początku byłam pewna, że "serce w szklanym słoju" jest jedynie przenośnią. Jak bardzo się myliłam, gdyż narrator mówił o najprawdziwszym narządzie wielkiego filozofa - Woltera. Był on jego pracownikiem, co też podsyciło moją ciekawość. Co też mógł zlecić swemu posłańcowi wielki myśliciel? Tego nie dowiedziałam się, ponieważ wezwano mnie na fotel tortur. A i wtedy nie mogłam odpędzić się od tej myśli; co będzie dalej?
Powieść prowadzona jest jakby była tylko lekką gawędą. Autor zwodzi czytelnika, ofiarowuje poznanie sekretu, by potem zabrać nam go prosto sprzed nosa. Wydaje nam się, iż już uchwyciliśmy sens powieści, gdy on umyka nam niepostrzeżenie. Zabawa, jaką prowadzi Pablo z nami może być czasami niezbyt dla nas miła, ale zaraz potem zaczynamy doceniać z jaką finezją i kunsztem to robi. Nie twierdzę, że błędów nie popełnia, ale kimże on jest? Zwykłym człowiekiem, a i my z całą pewnością nieraz błędy jakieś popełnialiśmy. Sęk jednak w tym, aby je odpowiednio zatuszować i właśnie to udaje się autorowi doskonale. Sam pisał w swoim dziele, iż "Najlepszy kaligraf to nie taki, który nigdy się nie myli, tylko ten, który nawet plamom umie nadać sens i odrobinę piękna".
W "Kaligrafie Wolteria" możemy znaleźć odrobinę sensacji i intrygi. Nie spodziewajcie się jednak, że zajmie ona pierwszy plan w całej scenerii. Jest to raczej element łączący poszczególne - z pozoru niczym ze sobą niezwiązane wątki - w jedną całość. Książkę tę można uznać równie dobrze za dramat, co za zwyczajną powieść obyczajową. Możemy znaleźć tu wszelkie elementy, co sprawia, że niemal każdy czytelnik może odnaleźć w niej coś dla siebie.
Sam fakt, że Pablo pisał swoje dzieło przez trzy lata przemawia na jego korzyść. Bowiem jest to ktoś, kto przygotował się do przedstawienia zdarzeń, co było nieco trudne, zważywszy na czas, w jakim umiejscowiona była akcja. Ulice, na których pisarze czekali na dyrektorów teatrów, by pokazać im swoje dzieło, grożąc przy tym, że jeśli nie zrobią tego przy nich, to popełnią samobójstwo, odeszły już w niepamięć. Tak samo jak kaci, którzy ścinali głowy ku uciesze miejscowych. Jednym z ludzi, uprawiających tenże zawód jest Kolm. Ten mężczyzna, zatraciwszy się w swej pracy nie zauważył, że ściął głowę własnego ojca. Rodziciel był świadom, że to właśnie jego syn wykonuje egzekucje, jednak nie przeszkodził z uwagi na to, iż jest to obowiązek Kolma. Co oczywiste w niemal wszelkich powieściach, kat został ukarany, lecz przy tym dręczyło go poczucie winy. To chyba najbardziej barwna postać w "Kaligrafie Woltera". Mimo jego wcześniejszej profesji czytelnik może czuć pewną ulgę pomieszaną ze smutkiem. Przecież mężczyzna odkupił swoje winy, pomagając głównemu bohaterowi.
Zapewne powieść spodoba się osobom, lubującym się w nieśpiesznej akcji, w której nie ma nazbyt wiele nieoczekiwanych zdarzeń. Owszem, jak już wcześniej powiedziałam, występują, ale są one tak ukryte pod fasadą słów, że można pomyśleć, iż tak właśnie miało być i jest jedynym słusznym wyjaśnieniem poszczególnych wydarzeń.
Jedyne, czego mi brakowało, to rozwiązłe opisy miejsc, w których przebywał tytułowy "Kaligraf (...)". Chciałabym przeczytać coś więcej o domu jego mentora, a także Francji, w której mieszkał przez pewien czas. Autor skupia się głównie na wydarzeniach, a scenerię odrzuca w zapomnienie, przez co o wiele trudniej wciągnąć się w całą opowieść i klimat wokół. W mym mniemaniu, było to aż nazbyt zauważalne, nawet dla niezbyt dociekliwego człowieka.
Podsumowując, książkę czyta się łatwo i to nie tylko ze względu na sto pięćdziesiąt sześć stron. Pozycja jest warta przeczytania, chociażby ze względu na słownictwo, którym operuje autor. W jego przypadku można śmiało rzec, że mniej znaczy więcej. W powieści nie doszukałam się zbędnych frazesów, co w innym przypadku być może wyszłoby na korzyść autora, tutaj jednak ten minimalizm idealnie pasuje (poza jednym przypadkiem - opisów). "Kaligrafię Woltera" polecam osobom lubiącym czytać Dostojewskiego, ale nie stroniącym także i od dobrego kryminału.
Uprzednio opublikowałam recenzję także na:
http://recenzje-powiesci.blogspot.com/