Twórczość Stephena Kinga pełna jest potworów, złych duchów, sił nieczystych i niepokojących demonicznych bytów. Niewinne dzieci zdradzają niezwykłe moce rodem z komiksów, a uroczy bernardyn zamienia się w stukilowy futrzany pocisk pragnący zatopić zęby w krtani swojego dotychczasowego pana. Jednak to nie nastolatka eksterminująca w gniewie całą swoją szkolę czy siejący śmierć i zniszczenie plymouth fury rocznik 1958 jest najgorszym, co może spotkać mieszkańców niewielkich amerykańskich miasteczek. King tak naprawdę pisze o strachu i okropnościach, które czyhają na każdego z nas i nie mają nic wspólnego z paranormalnymi zjawiskami.
Rodzina Creedów prezentuje sobą najprawdopodobniej najzwyklejszy i zarazem naprawdę uroczy amerykański obrazek. Louis otrzymał właśnie posadę internisty na uniwersyteckiej przychodni, natomiast Rachel opiekuje się dwójką cudownych dzieciaków. Ellie jest rezolutną, bystrą, inteligentną i błyskotliwą pięciolatką. Kocha najczystszą możliwą miłością swojego kota Winstona Churchilla i zadaje sporo niewygodnych pytań. Wie już, skąd się biorą dzieci, ale świat skrywa jeszcze tyle niewyjaśnionych zjawisk. Oczkiem w głowie całej rodziny jest malutki Gage. Chłopiec kilkoma nieskładnie połączonymi sylabami jest w stanie rozproszyć nawet najciemniejsze chmury zbierające się nad rodziną Creedów. Może i nie są oni idealni, mają swoje wady, często się kłócą, a wydarzenie z przeszłości rzuca mroczny cień na ich życie. Jednak panująca między nimi miłość pozwala przetrwać, gdy ciężar dnia codziennego próbuje przygnieść ich do maty. Stanowią uroczy widok. W horrorach niestety bywa tak, że to właśnie takie szczęśliwe rodziny stanowią cel dla wszelkich nieszczęść. Tym bardziej, jeżeli decydują się na przeprowadzkę do Maine. Wkrótce rodzina Creedów doświadczy przerażenia i bólu, na który w zupełności nie zasłużyli. W tej walce nie mieli najmniejszych nawet szans.
Niedługo po przeprowadzce, dzięki opowieściom sympatycznego i przyjaznego sąsiada z naprzeciwka, nowi mieszkańcy Ludlow powoli zaczynają wsiąkać w regionalny folklor. Dowiadują się, że ścieżka za ich nowo kupionym domem prowadzi do pielęgnowanego od pokoleń przez miejscowe dzieciaki miejsca pochówku dla domowych pupili. Niewyraźny napis w głębi lasu, sporządzony dziecięcą ręką, głosi, że to Cmętarz Zwieżąt. Miejsce stworzone za sprawą czystej dziecięcej miłości oraz oddania na pierwszy rzut oka wygląda urokliwie i zupełnie niegroźnie. Ma w sobie jednak pewną pierwotną, złowróżbną aurę i niepokojącą symetrię. Jest to jedynie przedsionek większej tajemniczy.
King ma w sobie coś z pastora. I najwyraźniej nie tylko ja zauważyłem podobieństwa, ponieważ w tej roli w 1989 pojawił się gościnnie w ekranizacji właśnie Cmętarza zwieżąt. W swoich książkach snuje on przypowieści o zwykłych ludziach, których dotykają często demoniczne nieszczęścia. Wiele z nich to zaledwie karykaturalne oblicza zła czającego się za każdym rogiem. Pod wszystkimi paranormalnymi zjawiskami kryją się bowiem siły całkiem naturalne, z którymi każdemu może być dane się zmierzyć w prawdziwym życiu. Zupełnie jak za kazaniami pastora, tak i za historiami Kinga, ukryte są często życiowe wskazówki i mądrości. Postawa Louisa przypomina nam, że miłości nie powinno zaślepiać egoistyczne pragnienie zatrzymania bliskich przy sobie. Natomiast rozpacz może popychać nas do granic, których nigdy nie powinniśmy przekraczać. Przede wszystkim jednak Cmętarz zwieżąt przypomina o śmierci i jej nieustannej obecności w naszym życiu.
W domu Creedów, pełnym ciepła i miłości, w salonie na kanapie rozsiada się ponura kostucha. Początkowo nikogo nie goni i nikogo ze sobą nie zabiera. Jej wiecznie ostra kosa stoi oparta w przedpokoju. Bohaterowie nie przyciągnęli jej z dziecięcego cmentarzyska dla zwierząt. Przybyła tutaj z nim i była częścią rodziny od dawna. Do tej pory nie chcieli jej zauważać, ale ona zawsze była gdzieś niedaleko. Tak naprawdę tyle wystarczy. W Cmętarzu zwieżąt dominuje jedna z najbardziej naturalnych odmian strachu – ta przed śmiercią. Szczerzy się ona do nas z każdego kąta i zza każdego zakrętu, nie myślimy jednak o niej, dopóki nie zaatakuje, niespodziewanie zabierając naszych bliskich. Książka co prawda momentami przywodzi na myśl familijną wersję Świtu Żywych Trupów, jednak Creedowie muszą się zmierzyć nie z gnijącymi chodzącymi zombie, ale śmiercią będącą nieodłącznym (chociaż nie zawsze sprawiedliwym) elementem naszego życia. Ellie zadaje pytania na jej temat, bo jej wielkie serce wypełnia lęk o ulubionego zwierzaka. Na rękach Louisa, który zwykł zmagać się z jedynie z katarem i zwichnięciami, niespodziewanie umiera młody chłopak. Mieszkający po drugiej stronie ulicy uroczy staruszkowie znajdują się na krańcu swej życiowej drogi. Natomiast Rachel od dziecka nie może sobie poradzić z kroczącym za nią wspomnieniem bliskiej osoby. Śmierć potrafi przybrać różne oblicza. Zabiera naszych bliskich, lecz równie przerażająca jest jeszcze na długo, zanim się pojawi. Zasiewa strach w szczęśliwych sercach wizją swojego nadejścia. Cmętarz zwieżąt, chociaż uroczy, przypomniał o tym rodzinie Creedów. W ten sposób straszy King. Przynajmniej na początku.
Powolna narracja pełna obyczajowych obrazków dopiero na ostatnich stronach nabiera tempa. King na sam koniec pozostawił klasyczny element grozy, który podaje w maksymalnych dawkach. Atmosfera z każdą chwilą gęstnieje. Napięcie rośnie, a chłód grobów i wilgoć otulającej las mgły są niemal odczuwalne. Stonowana historia zwykłej amerykańskiej rodziny zakończona zostaje rasowym horrorem po brzegi wypełnionym wyrazistymi opisami. King wynagradza cierpliwych, oferując nieprzyjemny mroczny klimat. Pozwala nam zaprzyjaźnić się z rodziną Creedów, poczuć do nich sympatię, spędzać z nimi czas i współczuć im straty. Na koniec wbija nam nóż w samo serce, niespodziewanie otaczając nas grobową atmosferą przerażającego i niepokojącego horroru. Ten manewr wyszedł mu świetnie.
RuBryka Popkulturalna ocenia 9.5/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu Nerdheim.pl