Niezwykła, wciągająca, fascynująca historia napisana niestety przez życie. Wspaniały reportaż, nad którym przez 6 lat pracował Autor, wnuk doktora neurochirurgii Williama Beechera Scoville’a, jednego z wielu bohaterów tej książki, jednego z dwóch pionierów psychochirurgii w Stanach Zjednoczonych, którzy opracowali i praktykowali przez dekady lobotomię, właściwie bez żadnej kontroli. Przy czym należy mieć na uwadze fakt, że pomysłodawca, Walter Freeman nie miał uprawnień chirurgicznych, co mnie wyjątkowo dotknęło. Jednak jemu to nie przeszkadzało. Niesamowite jest, jak ludzie potrafią posługiwać się swoim autorytetem do łamania zasad i deptania praw człowieka w imię postępu.
Luke Dittrich odtwarza z niesamowitą szczegółowością lata, w których rozwijała się ta nowa, wątpliwa etycznie dziedzina medycyny. Dwóch szalonych gości, którzy dzierżąc w dłoniach różnego rodzaju narzędzia chirurgiczne, uzbrojeni w swoje chore lekarskie ambicje i rzeźnicką fantazję dokonuje na istotach ludzkich, materiale badawczym dostępnym w zakładach psychiatrycznych i innych instytucjach opieki dla osób psychicznie chorych nieodwracalnych, brutalnie okaleczających operacji polegających na przecinaniu struktur neurologicznych płatów mózgu, dokonując tym samym trwałych i nieodwracalnych zmian w osobowości pacjentów, pozbawiając ich emocji, wrażliwości i... pamięci. Pozbawiając pacjentów ich tożsamości. Zupełnie nie przejmując się konsekwencjami dla będących pod ich opieką ludzi. W którymś momencie wręcz było użyte określenie „amputacja” fragmentów mózgu. Czym się kierowali? Ile w tym było prawdziwej motywacji dla polepszenia jakości życia tych chorych i zaburzonych ludzi, a ile zaspokajania swoich egoistycznych pobudek? Czy to nie ci lekarze popadli w jakiś medyczny obłęd nie zwracając uwagi na skutki swoich poczynań? Luke stara się wyciągnąć na światło dzienne wszystkie fakty i okoliczności, które się do tego przyczyniły.
Postacią osią, spinającą wszystkie wątki w tym reportażu jest Henry Molaison. Urodzony 26 lutego 1926 roku. Zmarły całkiem niedawno, 2 grudnia 2008r. Dla pracowników Instytutu Technicznego w Massachusetts był to „pacjent H. M.” Człowiek, dzięki któremu powstała ta książka. Który świadomie pozbawiony przez Scoville’a istotnej części swojej tożsamości, swojej przeszłości, prawa do podejmowania świadomych wyborów i decyzji stał się obiektem badawczym wielu ludzi, którzy czerpali ogromne korzyści na jego stracie. Dodam tylko, że pacjent ten poznawczo był w normie intelektualnej. I przez chciwość poznawczą został upośledzony przez człowieka, który według ludzi wierzących w medyczny autorytet (jakże zdradliwy do dzisiaj) miał temu pacjentowi pomóc, a już na pewno nie świadomie go uszkodzić.
Luke kreśli sylwetki różnych osób, również tych lekarzy, którzy mając na względzie dobro pacjentów i możliwość ponoszenia przez nich nieznanych bardzo negatywnych skutków tak głębokiej inwazji w struktury mózgu po prostu zaprzestawali cięć. Takim chirurgiem był np. Wilder Penfield, który „jeśli nie potrafił ustalić źródła choroby, czy to wizualnie, czy za pomocą EEG, powstrzymywał się przed jakimkolwiek uszkadzaniem mózgu”. Scoville i Freeman, tak, jak niemieccy lekarze nie cofali się przed niczym. Cięli niemal na ślepo.
Autor włącza również w opowieść wątki osobiste, co jest dobrym zabiegiem zważywszy na to, że opisuje w sumie życie swojego krewnego i nie sposób pomijać w takim wypadku emocji czy odczuć towarzyszących poznawaniu prawdy o słynnym członku rodziny, bez tego mogłoby to być po prostu sztuczne.
Końcówka była dla mnie równie interesująca co cała książka. Ukazany w niej konflikt dwóch lekarzy z dwóch instytutów badawczych oraz wypowiedź doktor Suzanne Corkin pokazuje naocznie, jakimi wyrachowanymi postaciami potrafią być lekarze, lekarze naukowcy.
Książka bardzo pobudza do refleksji, poza tym, że bardzo wzbogaca wiedzę o świecie. Cały czas towarzyszyło mi jedno pytanie - kim trzeba być, żeby do tego stopnia nie szanować praw innych ludzi, żeby nie liczyć się z kosztami jakie muszą ponosić ich pacjenci w celu tzw. postępu i chorobliwej wręcz konieczności zaspokojenia ciekawości pod szyldem rozwoju medycyny? Chyba nie bez powodu pada tu porównanie do lekarzy nazistów eksperymentujących na ludziach podczas II wojny światowej.
Czy powinniśmy się cieszyć z postępu medycyny, czy jakiejkolwiek innej dziedziny, jeśli przy tym cierpią inne istoty? Mam tu na myśli również zwierzęta. Nie mamy świadomości rozmiarów i rodzajów przeprowadzanych na nich eksperymentów, by nam żyło się lepiej. Czy naprawdę potrzebujemy aż takiego poświęcenia? Gdzie jest granica? Czy już dawno nie została przekroczona w naszym cywilizowanym, ale jednak chorym świecie?