Mam wrażenie, że o ile temat drugiej wojny światowej został w literaturze (i filmie) wykorzystany na milion różnych sposobów, o tyle książek, którym pierwsza wojna światowa posłużyła choćby za tło, ciągle na naszym rynku jakoś brakuje. Louisa Young zdaje się, choć po części, zapełniać tę lukę. Trzeba dodać, że robi to w naprawdę imponujący sposób, bo dodając do realiów wojny odrobinę miłości i tęsknoty, udało jej się stworzyć wyśmienitą porcję prozy.
Riley Purefoy to chłopak z dość ubogiej rodziny. Na kilka lat przed wojną spotyka Nadine. Kobietę, z którą, jest tego pewien, chce spędzić resztę życia. Różnice pochodzenia odgrywają tu niestety niemałą rolę i rodzice dziewczyny sprzeciwiają się ich związkowi. Riley zaś, bardziej pod wpływem impulsu albo powodowany chęcią ucieczki, zaciąga się do armii. Niedługo potem zmuszony jest wyjechać na front, gdzie poznaje swojego przywódcę Johna Locka, który zostawił w domu młodą żonę. Żonę, która codziennie przygotowuje dom na jego powrót, która nie wie co ma ze sobą zrobić i bez męża przy boku zaczyna się zupełnie gubić.
Young zastosowała w swojej powieści różne sposoby narracji. Czasem stoi z boku, ze stoickim niemal spokojem relacjonując nam wydarzenia z frontu czy szpitala wojskowego. Czasem posługuje się formą listu, próbując przedstawić na ogół dość sprzeczne emocje, które targają jej bohaterami. W końcu nie wszystko da się w liście napisać, z drugiej strony też nie o wszystkim pisać można, bo po co też dokładać komukolwiek własnych trosk?
To jednak, co moim zdaniem wychodzi jej najlepiej to posługiwanie się narracją personalną. Wyjątkowo trafnie opisuje uczucia wykreowanych przez siebie postaci, momentami nawet urywając ich myśli w połowie zdania. Wnika w ich głowy tak głęboko, że czasami aż boli.
W ogóle wywołuje w czytelniku masę sprzecznych uczuć. Od radości z otrzymanego przez bohaterów listu, szczęścia gdy widzą najukochańszą osobę. Poprzez wielki podziw, a z drugiej strony, momentami też odrazę do zachowania niektórych bohaterów. Aż do rozpaczy, którą wywołuję utrata kolejnego człowieka i płaczu z tęsknoty, za tym co zdaje się wymykać z rąk. Płaczu z powodu głęboko siedzącej w nas świadomości, że to co było nigdy już nie wróci, bo pewne zdarzenia zmieniają życie na zawsze. Tak, często podczas tej lektury, musiałam ocierać łzy z oczu.
"Kochanie chcę ci powiedzieć" nie jest z pewnością lekturą łatwą. To nie książka, którą połyka się w kilka godzin i zapomina o niej raz na zawsze. Mimo tego, że napisana prostym, czasem nawet dość potocznym językiem, zawiera w sobie tak ogromny ładunek emocji, że chociażby ze strachu przed wybuchem, trzeba ją co kilka stron odkładać. Żeby znaleźć chwilę na oddech, na pozbieranie myśli, a przede wszystkim na oswojenie się w odczuciami bohaterów.
To opowieść o miłości, ale nie tylko takiej, którą przeważnie mamy na myśli, gdy o niej słyszymy. Choć miłości aż po grób, niewinnej, cierpliwej, wręcz idealnej, która potrafi uskrzydlać i dawać nadzieję na lepsze jutro jest w powieści pełno, to znajdziemy też tu tą powoli dogasającą miłość. Zagubioną, pokonaną przez trudy życia w warunkach wojennych, które tak niesamowicie piękne uczucie potrafią sprowadzić tylko do fizycznego aktu.
To też opowieść o wojnie. Strasznej, wyniszczającej, I nie chodzi tu bynajmniej o wojnę z wrogimi państwami, ale raczej o wojnę z samym sobą, która jest o zdecydowanie trudniejsza do wygrania. Nadzieja chowająca się coraz głębiej, tam gdzie nie można jej już znaleźć. Przymus zabicia drugiego człowieka. Tęsknota za normalnym życiem. Nieustające wybory pomiędzy tym co dobre, a tym co konieczne. Ciągłe postępowanie wbrew własnemu sumieniu. I wieczne, wieczne, niekończące się bitwy toczone we własnych myślach.
[Louisa Young, "Kochanie chcę ci powiedzieć", Warszawa, Prószyński i S-ka 2011.]