To czy powinno się dziecko uderzyć wtedy, gdy na to zasłuży, czy popaść w drugą skrajność i raczej nie stosować wobec niego żadnego systemu kar, doprowadzając do tego, że rozpuszczone jest jak dziadowski bicz i chociażby ze względu na to nikt się nie chce z nim bawić, od zawsze jest kwestią sporną. Dobrze byłoby znaleźć złoty środek, ale zastanawiam się czy naprawdę tak wielu rodzicom się to udaje? W każdym razie Tsiolkas postanowił skupić się właśnie na tej kwestii, rozpoczynając swą powieść od tytułowego klapsa.
Przenosimy się więc na przydomowy australijski ogródek, gdzie powoli schodzą się goście. Jest najbliższa rodzina, najlepsi przyjaciele, piwo się leje, a mięsko przyjemnie skwierczy na grillu. Wśród tego wszystkiego jest też mały Hugo. Dziecko rozpuszczone przez mamusię do granic możliwości. Czterolatek, który nadal pije mleko z piersi, myśli, że krzykiem można wszystko załatwić i wie, że choćby nie wiem co zrobił mamunia zawsze go obroni. Tak też się dzieje i tym razem, kiedy Hugo doprowadzając wszystkich po kolei do szewskiej pasji, w końcu dostaje po buzi, czego konsekwencją jest nie tylko koniec imprezy, ale i zupełny podział rodziny, a także zgłoszenie sprawy do sądu.
Od tego momentu poznajemy nie tylko różne punkty widzenia, ale jakby trochę odbiegamy od tytułowego klapsa, przyglądając się powoli życiu rodzinnemu naszych bohaterów. A nie jest ono ani słodkie, ani kolorowe. Mimo tego, rzadko kiedy odczuwamy jakiekolwiek współczucie w stosunku do postaci stworzonych przez Tsiolkasa. Wyzwalają one raczej niechęć, odrazę, momentami i obrzydzenie.
Australijskie przedmieścia opisane przez autora pełne są przemocy (także tej rodzinnej), pijaństwa i... narkotyków. Dostępnych każdemu, na każdym rogu. Mnie uderzył szczególnie jeden fragment, w którym syn kończący właśnie osiemnaście lat, na pytanie czy na urodzinowej imprezie będzie coś brał odpowiada, że pewnie tak. Trawkę, może też amfę. Trochę E.* Co na to matka? No cóż, nie tylko nie jest zaskoczona ani oburzona, ale jeszcze stwierdza, że jej maleństwo właśnie dorosło.
Jest coś przygnębiającego w tej książce. Jak choćby to, że nie ma tu ludzi szczęśliwych. Mało tego, mam wrażenie, że na tych kilkuset stronach nie ma ani jednego maleńkiego przebłysku szczęścia. Ludzie są zepsuci do cna, a bliskość między nimi, jeśli już nawet się pojawia, jest raczej pozorna, tworzona na pokaz. Jeśli pojawia się radość to jest ona spowodowana nieszczęściem drugiego, udowodnieniem swej własnej wyższości.
Każde z małżeństw jest właściwie na skraju rozłamu i mam wrażenie, że każde z nich trzyma się jeszcze tylko i wyłącznie dzięki dzieciom. Nawet to, które wydawałoby się najlepsze, które z zewnątrz wygląda jak idealny do naśladowania wzór okazuje się pełne rys, nawet w nim dwójka pozornie kochających się osób gdzieś się rozchodzi. Zamiast być ze sobą, są jakby obok siebie, a czasem i przeciwko sobie.
Między innymi ze względu na to warto zwrócić uwagę na to, że ilu narratorów tyle punktów widzenia i chwała Tsiolkasowi za to, że przedstawił toczące się wydarzenia z różnych perspektyw. Udało mu się dzięki temu zwrócić uwagę nie tylko na kwestię małżeństwa i szczęścia w nim, ale też na problem homoseksualizmu, nastoletniej fascynacji starszym mężczyzną czy starości.
To co mi przeszkadzało to wulgaryzmy. Rzadko mi przeszkadzają, ale tu wyjątkowo raziły, bo mało było sytuacji, w których faktycznie pasowało jakieś niewybredne słówko, za to zbyt wiele takich, w których nie pasowało zupełnie. One po prostu psuły wrażenie, brzmiały sztucznie i tak, jakby były na siłę użyte przez jakiegoś nieśmiałego nastolatka, który po raz pierwszy odważył się klnąć przy rodzicach i jeszcze nie za bardzo wie jak ma to robić, którego z nich użyć i w jakiej tonacji.