Mogło się to wydarzyć tylko w Anglii, gdzie ludzie i morze niejako przenikają się wzajemnie: morze wchodzi w życie większości ludzi, a ludzie wiedzą o morzu coś niecoś lub też wszystko, czy to jako o rozrywce, czy terenie podróży, czy wreszcie warsztacie pracy.
Podejrzewam, że podobnie jak nic na świecie nie jest stałe, tak pierwsze zdanie z "Młodości" dziś Conrad pisałby pewnie w czasie przeszłym... A może się mylę? Może Anglicy potrafią być odrębni, są w stanie pozostać integralnymi ludźmi, skoro umieją się odciąć, wysiąść z pociągu? Podobał mi się krótki wstęp do wznowienia wydania tych 3 opowiadań w jednej książce z...1917 roku. Świat się od tego czasu zmienił całkowicie przynajmniej ze 3 razy.
Conrad podkreśla, że cele artystyczne każdego z tych tekstów są inne - rozchodzą się, są rozbieżne. To prawda - każdy jest o czym innym. Czynnikiem spajającym je jest tylko marynarskie życie, wątek żeglugi i miejsce akcji: na morzu.
Młodość (1898: Youth) jest wspomnieniem dojrzałego człowieka, opowieścią o pierwszym długim rejsie na wyśniony Daleki Wschód, jaką Marlow (po raz pierwszy pojawia się tu ta postać u Conrada) - były kapitan żeglugi handlowej - snuje w kręgu przyjaciół. Przyjaciele? "Dyrektor różnych towarzystw, buchalter, prawnik, Marlow i ja" - szczurzo-lądowe zawody, a każdy z nich ma przecież za sobą służbę na morzu. Burzliwa opowieść o próbie dowiezienia starym statkiem o nazwie "Judea" (Czyń albo giń!) kilkuset ton węgla z Anglii do Bangkoku. Rzeczywiście głównym bohaterem opowiadania jest młodość: przemożny pęd młodego człowieka do przygody, chęć zobaczenia egzotycznych miejsc niezależnie od tego jakim kosztem, co trzeba będzie po drodze przeżyć, życiowy entuzjazm bez względu na okoliczności. Ciekawie to wybrzmiewa, ponieważ słyszymy opowieść z ust człowieka, który żeglugę już ma za sobą, entuzjazm dla podróżowania dawno utracił, ale znakomicie pamięta - i jest to jego najpiękniejsze wspomnienie! - tę pierwszą, nieudaną podróż na Wschód, którego wtedy właściwie nie zaznał, ledwie zobaczył. To właśnie ta czystość marzenia, chęć poznawania i ów entuzjazm, niczym ostrogą spinany mottem okrętu, są niejako przesłaniem tego tekstu
zdarzają się podróże, które są jakby umyślnie zamówione dla zobrazowania życia — które mogą służyć za symbol istnienia. Człowiek walczy, pracuje, oblewa się potem, zamęcza się prawie na śmierć, czasem istotnie daje życie, ażeby czegoś dokonać — i ani rusz mu nie idzie.
Autor pokazuje piękno porażki, jeśli się zrobiło wszystko, co należy. A pocieszające jest, że nawet najgorsza zbieranina marynarzy[1] potrafi się zachować godnie i odpowiedzialnie na morzu, ponieważ odznacza się ethosem ludzi morza. Romantyzm złudzeń młodości jako najpiękniejsze wspomnienie z życia.
Jądro ciemności (1899 w odcinkach w gazecie, 1902 jako książka: Heart of Darkness) zaaranżowane jest podobnie: pięciu przyjaciół na "krążowniczym jachcie". Znów dyrektor różnych towarzystw, prawnik, buchalter, Marlow i narrator. I znów Marlow, tym razem jedyny z tej piątki wciąż jeszcze pracujący na morzu, sięga wspomnieniami wstecz. Ciekawe, słyszymy opowieść z ust narratora, którego łączymy najczęściej jakoś z autorem, ale to doświadczenia Marlowa pokrywają się z epizodami z życia Conrada.
Marlow nie był typowym żeglarzem (wyjąwszy jego skłonność do opowiadań) i według niego sens jakiegoś epizodu nie tkwił w środku jak pestka, lecz otaczał z zewnątrz opowieść, która tylko rzucała nań światło — jak blask oświetla opary — na wzór mglistych aureoli widzialnych czasem przy widmowym oświetleniu księżyca.
Patrząc z jachtu na ujście Tamizy do morza Marlow stwierdza, że i ta rzeka widziała kiedyś czasy ciemności, gdy Rzymianie zdobywali jej brzegi, kolonizowali dziką Anglię nienawidząc jej dziczy, a zarazem niekiedy... ulegając ohydzie własnej dziczy. Ohydzie bezprawia i przemocy.
Byli zdobywcami, do tego zaś potrzeba tylko bezmyślnej siły; i nie ma się czym szczycić, jeśli się ją posiada, ponieważ siła ta jest po prostu przypadkiem i wypływa ze słabości innych. Zagarniali, co mogli, ze zwykłej chciwości. Była to po prostu kradzież z włamaniem, masowe morderstwo na wielką skalę, a ludzie rzucali się w to na oślep — jak przystoi tym, którzy napastują mrok.
Po 2 tysiącach lat rolę tych barbarzyńskich zdobywców pełnią europejskie kompanie handlowe, które rabują kolonie, bezlitośnie wykorzystując i bezkarnie mordując miejscowych, rujnując ich kraj. Marlow doświadczył tego, gdy zaciągnął się jako kapitan statku rzecznego w Królewskim Belgijskim Towarzystwie Handlowym. Takie towarzystwa służyły rzekomo "wielkiej idei" cywilizowania "dziczy Konga", a - jak się okazało - były rozsadnikami najgorszego barbarzyństwa podporządkowanego jedynie zdobyczy i żądzy zysku. Zysku z handlu kością słoniową (to za sprawą "cywilizowanej Europy" wybito słonie!) i kauczukiem. Jedynym prawem w ówczesnym belgijskim Wolnym Państwie Kongo, w którego herbie widniało hasło: Travail et Progrès (Praca i Postęp) była przemoc i mamona. Zwykle największego bezprawia dokonuje się właśnie pod szczytnymi hasłami: Wolność, Równość, Braterstwo, Praca czyni wolnym, Każdemu według jego potrzeb, od każdego według jego możliwości...
Opowiadanie jest na wskroś przepojone odrazą do tych handlarzy i zarazem morderców. Każdy w nim opis wyraża niezgodę na stosowany wobec tubylców terror i potępienie dla handlarzy, którzy bogacą się po trupach.
Widywałem szatana przemocy i szatana chciwości, i szatana pożądliwości; ale, na Boga! byli to silni, jurni szatani o ognistych ślepiach, którzy rządzili i powodowali ludźmi — ludźmi, mówię wam. Lecz stojąc tam, na zboczu wzgórza, poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnej i bezlitosnej głupoty.
Jednocześnie jedyną postacią, z którą Marlow podczas podróży do serca Afryki się zaprzyjaźnia, jest Kurtz (po polsku Kusy...) - handlarz, bijący rekordy w gromadzeniu kości słoniowej. Pytam sam siebie: dlaczego? Bo Kurtz zna angielski (na wpół Francuz, na wpół Anglik - cała Europa złożyła się na Kurtza)? Bo wykazuje inne talenty - czyta, pisze, maluje obrazy? A może imponuje Marlowowi fakt, że krajowcy otaczają go niemal boskim kultem? Kurtz to człowiek, który ma wielkie ambicje i wielką charyzmę. Gdyby wrócił do Belgii, może zostałby politykiem, pisarzem, malarzem o wielkim wpływie na masy. Belgijskim Hitlerem? Chyba nie jestem ciekaw, co zawierał jego wybitny referat dla "Międzynarodowego Towarzystwa Tępienia Dzikich Obyczajów" - cytaty o "woli mocy" zdradzają nitscheanistę z tym charakterystycznym podejściem do inności i niekulturalnych "dzikich": "Wytępić wszystkie te bestie!". Więc idea Endlösung - typowe odpadki cywilizacji, jak słusznie ocenia Conrad... Jednak Marlow dostrzega w Kurtzu zagubioną duszę, która balansuje na krawędzi. Kurtza pociąga i mami absolutna władza nad innymi, lecz w odróżnieniu od pozostałych handlarzy on zdaje sobie sprawę, czym jest zło. Marlow stara się, niczym jakiś anioł, przeciągnąć go (trochę siłą) na właściwą stronę - czy dobra? Nawet nie: chce chyba tylko, by ten człowiek w obliczu śmierci mógł podsumować swoje życie - czego w nim dokonał, dokąd doszedł. A ponieważ Kurtz rzeczywiście nie jest tępy, jego ocena samego siebie jest szczera: ohyda (w oryginale: horror)!
Rozejrzałem się i nie wiem dlaczego, ale doprawdy nigdy, nigdy jeszcze ten kraj, ta rzeka, ta dżungla, nawet sklepienie tego jaśniejącego nieba nie wydały mi się tak beznadziejne i tak ponure, tak nieprzeniknione dla ludzkiej myśli, tak bezlitosne dla ludzkiej słabości.
Najbardziej żałosne jest chyba późniejsze spotkanie Marlowa z narzeczoną Kurtza, która czci swego wybranka jako bohatera, człowieka nieskalanego i wielkiego, podczas gdy on... być może na koniec żałował tego, ale unurzał się w najgorszej zbrodni. I Marlow nie potrafił powiedzieć jej wtedy prawdy...
Ale światu, już jako Joseph Conrad, przecież powiedział, choć dopiero 9 lat później. Bo sam Conrad (prototyp Marlowa) - zaciągnął się do marynarki belgijskiej w 1890 roku, mając nadzieję na wzięcie udziału w ekspedycji badawczej - Kongo było wówczas w większości bialą plamą na mapach. Było to zaledwie 5 lat po oddaniu na konferencji kolonizacyjnej w Berlinie Wolnego Państwa Kongo pod opiekę króla Belgów Leopolda II. Conrad zobaczył tam ludobójstwo i je opisał - jednoznacznie, choć chyba tak, by nie przekreślić postanowień podpisanego z Towarzystwem kontraktu o zachowaniu tajemnicy.[2] Pisarz wykorzystał ten epizod, by nagłośnić to, co się dzieje w Kongo - to jest moim zdaniem miąższ i prawdziwy sens tej opowieści. A jednocześnie ważna jest i pestka - indywidualne zetknięcie się człowieka ze złem, pociągiem do zła w sobie, ale także stanięcie w prawdzie wobec siebie, zwłaszcza gdy człowiek nie potrafił temu złu się oprzeć.
Kurtz nie miał żadnego hamulca w nasycaniu różnych żądz, (...) czegoś w nim brakowało, jakiejś drobnej rzeczy, której nie można było odnaleźć pod jego wspaniałą wymową, gdy zaszła nagląca potrzeba. Czy wiedział sam o tym swoim braku, nie umiem powiedzieć. Myślę, że uświadomił go sobie w końcu — dopiero w samym końcu. Ale dzicz przejrzała Kurtza wcześnie i wywarła na nim straszliwą zemstę za nieprawdopodobne jego najście. Myślę, że szeptała mu rzeczy, których sam o sobie nie wiedział, rzeczy, o których nie miał pojęcia, póki mu ich nie podsunęła ta wielka samotność; a ów szept dziczy okazał się nieprzeparcie ponętny. Rozebrzmiał w Kurtzu głośnym echem, ponieważ wnętrze jego było puste…(...) dusza jego uległa obłąkaniu. Znalazłszy się w samotności wśród dziczy, zajrzała w głąb samej siebie i przebóg! mówię wam, że oszalała.
Symptomatyczna jest w opowiadaniu postać rosyjskiego akolity Kurtza, syna archijereja z tambowszczyny, ubranego jak arlekin i ślepo w niego wpatrzonego ("Ten człowiek wypełniał jego życie, zaprzątał jego myśli, rządził jego wzruszeniami.)", choć sam pozbawiony był choćby cienia charyzmy. Cóż to za postać? Symbol? Proroctwo literackie? Ukryte przesłanie o Rosjanach, jako prostaczkach rozdziawionych z podziwu dla tyranii[3]? Czy tylko autentyczne wspomnienie z Konga? Trudno dziś wyrokować.
Ale to bez wątpienia najwybitniejsze opowiadanie tego zbioru.
Ostatnim jest U kresu sił (1902: The End of the Tether) i ten tytuł jest niemal spojlerem. Tekst przedstawia ostatnie lata życia kapitana Whalleya - wspaniałego i zasłużonego żeglarza, odkrywcy szlaków z ery żaglowców, który w wyniku krachu bankowego traci wszystkie zaoszczędzone przez lata pracy na morzu pieniądze i musi sprzedać swój ukochany żaglowiec, by pomóc córce się utrzymać. Sam zaś, mimo podeszłego wieku, pracuje dalej, zaciągnąwszy się na stary parowiec "Sofala" na Dalekim Wschodzie, na którym nikt nie chce już pływać jako kapitan. To typowa conradowska postać - szczery i prawy człowiek morza, którego sam wygląd budzi zaufanie i który nigdy nikogo o nic nie prosił lecz działał. Człowiek-bohater, który odważnie bierze się za bary z losem, lecz - inaczej niż w wielu innych opowiadaniach tego autora - przegrywa, choć zasłużył na wygraną. Przegrywa z epoką, która się zmieniła i ze starością. Wyróżnia go także lojalność i miłość do kobiet jego życia - żony i córki. Ta miłość jest bezwarunkowa, gotowa do największych poświęceń i jest emanacją klasycznie pojętej męskości. Taka miłość nie miałaby ni sensu, ni uzasadnienia w dzisiejszych czasach - czasach emancypacji kobiet i postrzeganiu przez nie w mężczyznach niemal wyłącznie zagrożenia i dominacji. Ale jest ona, obok niewzruszonej woli walki z przeciwnościami losu do końca, wbrew chorobie i słabości, jaką niesie ze sobą starość, chyba głównym tematem tej opowieści. Pojawiają się tu jednak także postaci, które są zaprzeczeniem marynarskiego ethosu, tak zwykle sławionego przez Conrada. To po pierwsze szyper i jednocześnie pierwszy mechanik Massy - człowiek podły, słaby, niezrównoważony i hazardzista - który kupił parowiec nie za zapracowane pieniądze, lecz za wygraną na loterii. Drugą negatywną postacią jest młody pierwszy oficer Sterne - nielojalny karierowicz i intrygant - który zrobi wszystko, by awansować cudzym kosztem. Jedynym człowiekiem, jaki sprzyja Whalleyowi, jest były pierwszy oficer żeglugi, Holender Van Wyk, który został plantatorem tytoniu na Batu Beru (wyspa Batu Batu w Malezji? Kiribati?). Whalley odkrywa spisek Massy'ego przeciw sobie i okrętowi, który zgłosiłby niechybnie urzędowi morskiemu, gdyby się uratował, ale tym samym wskutek niewypłacenia ubezpieczenia za katastrofę, straciłby ostatnie zainwestowane w statek Massy'ego pieniądze, jakie postanowił zachować dla córki. Wybiera więc swoiście pojętą miłość, a nie własne życie.
Pierwszych autoryzowanych tłumaczeń dzieł Conrada dokonała w latach 1923-1939 jego kuzynka Aniela Zagórska i są to dobre tłumaczenia. Jedyne co mnie raziło, były powtarzające się wyrażenia, że coś zrobione jest "z drzewa" zamiast z drewna. Wszystkie 3 powyższe opowiadania wyszły po raz pierwszy po polsku w 1939 w takim właśnie układzie. Wolne Lektury oparły swoje wydanie elektroniczne na powtórzonej, kolejnej edycji z 1956 roku. Do pasji doprowadzały mnie jednak dodane przez wydawnictwo przypisy, które tłumaczyły z uporem maniaka każdy przypadek użycia przestarzałych zdaniem redaktorów wyrażeń, jak np. poddać myśl, naraz czy niepodobna, ale w tak namolny sposób, że gdy to samo słowo pojawia się 2 strony dalej lub po raz trzeci w tekście, za każdym razem opatrzone jest przypisem. Jak dla idiotów.
[1] U Conrada występują liverpoolczycy, w rzeczywistości w załodze statku "Palestyna", którego historia była pierwowzorem opowiadania, nikt nie pochodził z tego miasta, a zdecydowaną wiekszość jego marynarzy stanowili obcokrajowcy.
[2] Głos Chinua Achebe z 1975, oskarżający Conrada o ksenofobię i rzekomy rasizm w tym opowiadaniu, razi ahistoryzmem, i chyba złośliwie niedokładnym odczytaniem, a może po prostu przewrażliwieniem, jakie prowadzi do rozruchów w rodzaju Blackmatters (tzn. każdy wymyślony powód jest dobry, by zrobić rozróbę na tle rasizmu). Akurat to opowiadanie piętnuje kolonizatorów i widzi w czarnych ludzi, choć zgodnie z duchem epoki - ale też konkretnym zamierzeniem artystyczynym - nazywa ich "dzikimi", jako że owa "dzikość" ma istotne znaczenie w tekście jako paralela historyczna do tego, co działo się w trakcie rzymskiej kolonizacji w Anglii.
[3] "Oświadczył, [...] że mnie zastrzeli, bo może to zrobić i ma na to ochotę, i nic go na świecie nie powstrzyma od zabicia, kogo mu się żywnie podoba. To była prawda." Zdaje się, że tak oszałamiające perspektywy do dziś bardzo "rozszerzają Rosjanom horyzont" (akapit 386). Zresztą, ten sam podziw dla "nadczłowieka" można znaleźć również w dostojewszczyźnie.