Po najnowszą powieść pani Uli Gajdowskiej sięgnęłam z taką lekkością ducha. Czytając cztery poprzednie powieści autorki, już wiedziałam, że nie będę zawiedziona. Kolejny raz bawiłam się świetnie i co najważniejsze - odpoczęłam przy lekturze. Romanse historyczno-obyczajowe tak na mnie działają.
„Zbuntowana szlachcianka” to świetna historia o miłości, takiej pełnej namiętności, emocji i wielu perturbacji, zanim pełna świadomość uczuć dotrze do upartych głów i serc bohaterów. Tym razem poznajemy Hannę Królikiewicz, która mimo stosownego wieku, wszelkimi sposobami unika stanięcia na ślubnym kobiercu. Już samo to, wskazuje, że nie będzie to szablonowa dziewczyna, której jedynym marzeniem powinno być posiadanie męża (oczywiście z koneksjami, tytułem i wielkim majątkiem). Upór Hanki wynikał z osobistych pobudek, o czym dowiecie się z lektury. Zdradzę tylko, że solidna część z tego nieustępliwości pochodzi z buntu przeciwko matce, która wszelkimi sposobami próbowała „wypchnąć” córkę w dobry układ małżeński. (Swoją drogą porażające jest to, jakimi kryteriami kierowano się przy zawieraniu umowy małżeńskiej).
Na drodze niepokornej dziewczyny staje lord Garenwill, którego zadziorność i upór jest na podobnym poziomie, zatem spotkanie tych dwojga bohaterów gwarantuje dobrą zabawę. Hanna i Adrian podchodzili do siebie jak przysłowiowy pies do jeża. Ciągłe pyskówki, mnóstwo wywodów myślowych, gdzie czyny nie współgrają z rozumem to zapewnienie dobrej zabawy i braku nudy. Akcja utrzymuje stały poziom napięcia, by za chwilę zmienić całkiem bieg i wprowadzić lekkie zamieszanie. Momentami można by pomyśleć, że niektóre sytuacje są nieco naginane, ale ja odbieram to nieco inaczej. Po lekturze piątej części pozwalam sobie na stwierdzenie, że autorka operuje całkiem nieźle zawoalowanym sarkazmem i stąd to lekkie naginanie niektórych scen, by subtelnie pokazać niedorzeczność wymogów ówczesnej socjety. W mojej opinii odsłania to obłudę i nielogiczność zasad panujących w szlacheckich dworach dziewiętnastego wieku. W poprzednich recenzjach pisałam już, że wszystko w „tamtych czasach” były na pozór a konwenanse to podstawa życia. „Zbuntowana szlachcianka” udowadnia, że zasady zasadami a krew nie woda, a każdy człowiek ma emocje i coś zrobić z nimi musi. Zauważyłam, że tym razem, sceny intymne są prowadzone odważniej, ale na szczęście nadal ze smakiem. Nie poczułam się na szczęście zażenowana.
Bohaterowie w tej części nie są charakterologicznie oczywiści. Są to postacie złożone i nie można jednocześnie określić, od początku kto jest dobry a kto zły.
Delikatnie wplecione wątki historyczne stanowią dobre tło. Cieszę się, że w tej powieści znalazło się też miejsce na takie tematy, jak wolnomularstwo i ciekawostki z nim związane. Przedstawiony wątek jest na tyle ciekawy, że zachęca do samodzielnego zgłębienia tematu.
Nie mogę nie napisać o tym, co znajduje się na końcu książki. Pani Urszula zamieściła wykonane osobiście szkice bohaterów całej serii „W dolinie Narwi”. Określenie, że są to rysunki „nieprofesjonalne”, całkiem nie pasuje do tego, co możemy zobaczyć na stronach. Te rysunki są fenomenalne. Talent autorki do portretowania jest niezwykły i szczerze zazdroszczę takiej umiejętności przelewania wizerunku na papier.
Zachęcam Was do zapoznania się z całą serią „W Dolinie Narwi”. Każdą z książek możecie czytać niezależnie, ja jednak jestem zwolenniczką czytania od pierwszej części. Zżyłam się z bohaterami, jednych pokochałam, innych polubiłam, niektóre postacie wylądowały na liście czarnych charakterów. Czuję smutek, że to już zakończenie serii. Wiem, wszystko ma swój koniec, ja jestem jednak z tych czytelników, którzy bohaterów traktują jak przyjaciół. Postaci z „Doliny Narwi” również do takich zaliczam i muszę sobie teraz troszkę potęsknić. Pocieszam się nadzieją, że być może autorka ma już jakiś nowy pomysł w zanadrzu i stworzy kolejną, świetną serię do poczytania.