Zaczynanie czytania serii książek od końca to nie mógł być dobry pomysł. Tak właśnie potraktowałam cykl Hanny Kowalewskiej o Zawrociu, kiedy sięgnęłam po „Okna z widokiem na Weronę” i mam mieszane uczucia wobec tej powieści, które jednak w większości wynikają z tego, że nie znam wydarzeń z poprzednich części i trudno było mi zrozumieć relacje pomiędzy bohaterami. Autorka jednak starała się przedstawić wcześniejsze fabuły, między wierszami przemycała informacje o poprzednich wydarzeniach, nadal jednak brakowało mi ich na tyle, że nie mogłam w pełni cieszyć się lekturą, którą doceniam za wspaniały styl i warsztat pisarski.
Bohaterką książki jest Matylda, która rozpoczyna szczęśliwe życie z Pawłem w Zawrociu, choć jest w ciąży z dzieckiem innego mężczyzny. Jest luty, a Paweł musi w pilnych sprawach rodzinnych wyjechać do Paryża, zostawiając swoją partnerkę w zawrociańskim dworku pod opieką miejscowych. Miejsce to jest owiane wieloma tajemnicami, a Matylda niewiele o nim wie, bo odziedziczyła je po mało znanej babce Aleksandrze. Powoli jednak stara się odnaleźć w tym miejscu i poznać historię swojej rodziny, a więc poniekąd również sięgnąć do swoich korzeni w poszukiwaniu tożsamości. Tym razem jej uwaga kieruje się na Weronę – tajemnicze zaniedbane pogorzelisko, które również przypadło jej w udziale, a które wszyscy omijają szerokim łukiem, nie chcą o nim rozmawiać, nic wyjaśniać. Życzliwi ludzie radzą Matyldzie, aby porzuciła ten temat, ona jednak nie poddaje się i z uporem maniaka drąży temat dziwnego budynku, w którym skrywa się kolejna tajemnica jej rodziny.
Zaczynając od krytyki muszę przyznać, ze książka się dłuży. Niewiele w niej wydarzeń, akcji nie ma żadnej, bo stanowi tylko zapis rozmów bohaterki z różnymi ludźmi. Wałkują oni te same tematy, obmawiają siebie nawzajem, odnoszą się do przeszłych wydarzeń, a rozwikływanie zagadki idzie bohaterce naprawdę opornie. Tka ją ze strzępów rozmów, domysłów wydedukowanych na podstawie reakcji rozmówców na swoje słowa, jakichś przypadkowo wypowiedzianych przez nich słów, które dość szybko stały się dla mnie irytujące. Na szczęście zdarzają się też ostrzejsze momenty, kiedy rozmówcy wykazują się dystansem do siebie i innych, pokazują swoje dusze, namiętności i porywy, a czasem poczucie humoru w zabawnych docinkach.
Książka broni się wspaniałym językiem – potoczystym i poetyckim. Nie rzuciłam jej w kąt tylko dlatego, że wspaniale mi się ją czytało, delektowałam się doborem słów i konstrukcją zdań. Autorka ma niezwykły dar budowania melancholijnego nastroju, mglistej tajemniczości osnuwającej nie tylko budowlę, ale zamieszkujących w pobliżu niej ludzi. Wydaje się, ze wszyscy coś wiedzą, jednak z jakichś powodów nie chcą się tą wiedzą podzielić z główną bohaterką. Ten styl broni powieść zupełnie i trafia do mnie na tyle, że myślę o zabraniu się za ten cykl po bożemu, od początku.
Moją uwagę przyciągnęły również opisy mentalności ludzi żyjących na prowincji, którą reprezentuje tutaj rodzina Jóźwiaków. Ojciec rodziny to poważny, stateczny, godny zaufania człowiek, który nie zajmuje się czczymi plotkami, a wszelkie niedyskretne obserwacje zachowuje dla siebie. Magda Jóźwiak to z kolei również pracowita i oddana kobieta, jednak jej tradycyjne podejście do spraw rodzinnych, przejmowanie się tym, co ludzie powiedzą, prowadzi do odsunięcia się od syna, który wybrał sobie na partnerkę kobietę odstającą od standardów ważnych dla prowincjonalnej mamy.
Jest to też przecież powieść o miłości. Matylda i Paweł reprezentują tutaj relację pełną wspaniałego uczucia, bezgranicznego zaufania, umiejętności wsłuchiwania się we wzajemne emocje, empatii, doskonałego zgrania dusz. Znawcy serii zapewne doskonale wiedzą, czego mogli się po autorce spodziewać. Ja, pozostając z mieszanymi uczuciami, rekomendowałabym poznawanie serii od początku.