Zaczął mnie śledzić, gdy tylko wysiadłam z kapsuły towarzystwa Kenya Beanstalk.
Podrasowane "bimbo"* z probówki jest inteligentną i niezawodną maszyną do zabijania. Przewyższa wszystkie egzemplarze rodzaju ludzkiego narodzone normalną drogą: zarówno fizycznie - pod względem urody, siły, wytrzymałości, refleksu, jak i umysłowo. Ma jednak jeden feler - psychologiczny. Cierpi bowiem na brak przynależności grupowej do tego gorszego od siebie rodzaju ludzkiego. Jakby istotom żywym jej rodzaju jednak zabrakło inteligencji i poczucia godności, żeby stworzyć własną społeczność. Zawodowo wynajmuje się jako kurier do zadań specjalnych prywatnym militarnym organizacjom (zapewne w rodzaju CIA, FBI, KGB itp.), które do spółki z korporacjami najwyraźniej przejęły kontrolę nad światem. Kursuje najczęściej na trasach międzyplanetarnych. Choć de facto jest człowiekiem, cierpi na syndrom odrzucenia, ponieważ co prawda nie wszyscy, ale większość ludzkiej populacji traktuje istoty jej rodzaju jako "żywe artefakty", które nie są ludźmi. Nie potrafią ich odróżnić, póki owe "artefakty" same nie zademonstrują swych umiejętności, ale odmawiają im równego traktowania. Zwłaszcza nie są akceptowane jako partnerzy w komunach finansowo-seksualnych, które w wielu miejscach stały się normalną formą rodziny. Istnieje powszechny ostracyzm społeczny wobec "artefaktów", nawet wśród bardzo "postępowych" i wykształconych elit. Jest to uprzedzenie bardzo podobne do uprzedzeń wobec czarnych w krajach kolonialnych: jak tamci służą do seksu, wysługiwania się przy cięższych pracach i nie mają żadnych praw. Piętaszek może zabić człowieka bez mrugnięcia okiem, może dać się (bez jakiejkolwiek szkody dla psychiki) grupowo zgwałcić, spać bez niepotrzebnych uczuć ze wszystkimi (libido ma jak stąd do Chicago), ale w kwestii przynależności do jakiejś grupy staje się naiwna jak dziecko - łaknie tego jak kania dżdżu. Dlatego pejoratywne określenie "bimbo" jednak jest w stosunku do niej adekwatne. Zarazem jest też niezwykle wrażliwa na punkcie nierównego traktowania i prowadzi prywatną krucjatę przeciwko niemu, przypominającą w metodach początki ruchu feministycznego.
Autor od młodości był oficerem marynarki wojennej USA, więc nie dziwi mnie zanadto kreacja bohaterki, której pierwowzór rodził się zapewne w marzeniach odizolowanej w koszarach, seksualnie wygłodzonej grupy młodych i niewybrednych samców, oglądających roznegliżowane panienki na wewnętrznych drzwiach swoich szafek w szatni. Drugą jego słabością, której poświęca sporo miejsca na łamach swej książki, są pieniądze i ich ekstensje: banki, karty płatnicze, ilość środków na koncie itp. Za każdym razem musimy się dowiedzieć, jaką kartą i z jakiego konta zostało coś opłacone. Podobnie nie szczędzi nam - absurdalnych z punktu widzenia rozwoju transportu w dzisiejszych czasach - błyskawicznych środków przemieszczania się na duże odległości (27h na 14 tys. km to długo, 450 km w pół godziny). Jednak na mniejszych dystansach używa wciąż... konnych zaprzęgów. Może to żart, że te ostatnie wypożycza się przez AVIS? [Drugi żart to pewnie to, że konie nazywają się Gog i Magog, co w Biblii ST ma konotacje "wrogów z północy, którzy najadą Izraela", zaś w anglojęzycznym środowisku kojarzy się raczej z olbrzymami.] W ogóle wszystkie dzisiejsze amerykańskie firmy u Heinleina wciąż w przyszłości istnieją, zresztą w tej samej branży. Polityka i wielki świat rządzi się prywatą, korupcją i kapitalizmem, za to w kwestii rodziny, moralności, seksu i związków mamy już pełen komunizm - wszystko jest wspólne. Kwestie polityczne to jakaś magma - autor sam chyba nie wie, kto tym rządzi i jak taki system trzyma się kupy. Mam wrażenie, że to perspektywa żołnierza, który słucha rozkazów nie próbując się nawet zastanawiać, czemu służy, więc mechanizmy i cele polityki są po prostu poza jego horyzontem myślowym. Nieco zaskakująca może się też wydawać historiozoficzna myśl, wypowiedziana przez wszechmądrego szefa agencji militarnej, w której służy główna bohaterka: nie rewolucje, rozruchy czy przemoc znamionują upadającą, umierającą kulturę. Nie, to wszystko jeszcze się w niej mieści. Śmierć kultury znamionują "ludzkie okrucieństwo. Brak szacunku. Zanik uprzejmości." To raczej śmierć armii, bo okrucieństwo stawia ją poza nawiasem cywilizacji, a brak szacunku wobec dowódców to początek rewolucji. Interesujące rozważania, mówiące o tym, że ustanawianie przepisów, których nie da się wyegzekwować jest psuciem prawa, a traktowanie wybranych rzeczy jako praw człowieka (np. kredyt, niezależnie od stopnia bankructwa) jest absurdalne i sprawia, że prawo staje się martwe.
prawo mające powstrzymać przypływ będzie zawsze prawem martwym (s.279)
Jeśli któryś stan realnie wprowadzi takie bzdurne prawo, to bez wątpienia będzie to Kalifornia (na razie wprowadzili zasadę, że kradzież do 1000 USD to nie przestępstwo). A przy tym Heinleina w jego polityczno-kulturowych rozważaniach o państwie i prawie nie opuszcza humor:
- W konfederacji Kalifornijskiej bezprawiem jest odmówienie udzielania komukolwiek kredytu jedynie dlatego, że jest bankrutem. Kredyt jest jednym z podstawowych praw każdego obywatela.
- Rozumiem, że to także nie działa. Nie wiem tylko, jaką formę przybiera odmowa.
- Ja też jeszcze do tego nie doszłam. Sądzę jednak, że "pokrzywdzeni" nie mają większych szans, przy przekupywaniu sędziego. (s.279)
Najwyraźniej Heinlein jest przekonany o przemożnej sile ukrytego w ludziach krypto-sadyzmu (w mężczyznach) i krypto-masochizmu (w kobietach). Nie wyróżnia się tym zresztą zanadto od amerykańskiej przeciętnej - obserwujemy to przecież niemal w każdym amerykańskim filmie. Autor formułuje mianowicie tezę, że nie odczuwająca pożądania wobec mężczyzny kobieta, gdy zostanie przez niego wzięta w ramiona, zacznie je odczuwać, a dla mężczyzn łzy kobiety są najsilniejszym afrodyzjakiem... CZYŻBY?!
Przemęczyłem tę książkę - trudno to nazwać rozrywką. Gdybym miał powiedzieć jednym zdaniem o czym to jest, powiedziałbym, że o bezowocnej walce o równouprawnienie i o braku zastanowienia co do tego, dla kogo i w imię czego się pracuje. Kiczowata okładka tego wydania świetnie oddaje to, co oferuje tekst.
* (amerykański slang) rzucająca się w oczy, atrakcyjna kobieta, która nie grzeszy inteligencją; obiekt seksualny, lala
notatki>
Lit. Smith:
Od Yalu do przepaści, Penn:
"Ostatnie dni słodkiej krainy wolności (?!)
John Wilkes Booth,
Guy Fawkes,
OTO,
Mademoiselle from Armentières, historyjka Banjamina Franklina o gwizdku - czyli Franklin jako whistleblower ??, grać rolę
Pinkertona - pełnić rolę detektywa lub ochroniarza,
sukiyaki.
Uwagi do przekładu: Tłumacz konsekwentnie unika formy "Hiszpanów", forsując (wbrew słownikom) w dopełniaczu i bierniku formę "Hiszpan". Natomiast "historyjka Benjamina Franklina o gwizdku" to, jak podejrzewam, niekompetentne przełożenie tekstu, bo po polsku nic z tego nie wynika. A chodzi pewnie o to, że Benjamin Franklin w 1773 ujawnił (więc stał się pierwszym amerykańskim sygnalistą - whistle-blower czyli dmuchającym w ostrzegawczy gwizdek) listy gubernatora stanu Massachussets, który chciał zataić przed Parlamentem nieprawne gromadzenie wojska w koloniach.