"Odrodzenie dzikich kwiatów" to drugi tom z cyklu Windflower. Poznajemy w nim kontynuację historii Salem i Thayera, więc przeczytanie pierwszego tomu jest konieczne, aby zrozumieć ten. Przyznaję, że "Wytrwałość dzikich kwiatów" mnie nie porwała i miałam do niej kilka zasadniczych zarzutów, jednak skusiłam się na ten tom, aby przekonać się jak potoczyły się losy bohaterów. No i cóż. Napisać, że jestem rozczarowana, to tak jakby nic nie napisać.
Jedyny plus jaki dostrzegam jest taki, że całość czyta się bardzo szybko, rozdziały się krótkie i nie ma wielu zbędnych przemyśleń czy opisów. Jednak to tyle.
Przez kilka lat dzielących fabuły obu tomów, bohaterowie zmienili się nie do poznania i mam wrażenie, że autorka umieściła tu zupełnie nowe postacie. Rozumiem, że tragedia zmienia ludzi, ale bez przesady. Relacja głównej dwójki dodatkowo rozwinęła się zaskakująco szybko, bez żadnego trudu, co po tym wszystkim, co się wydarzyło było po prostu nie do pomyślenia.
Większość bardziej istotnych rozmów czy wydarzeń, które mogłyby wnieść coś do fabuły, opisywana była za pomocą jednego zdania wypowiadanego przez postacie, albo przedstawiana w ich przemyśleniach. Z jednej strony bez konrketej przyczyny czytamy o pieczeniu babeczek, co nic nam nie wnosi do całości, a z drugiej o jakiejś istotnej rozmowie z bohaterami drugoplanowymi, która mogłaby czytelnikiem wstrząsnąć, dowiadujemy się tylko: "Porozmawiałam z tym i z tym o tym i o tym". Przynajdę, że doprowadzało mnie to do szału.
Najbardziej w całej tej historii oczywiście żal mi Caleba, bo został on przez Salem wyciśnięty jak gąbka ze wszystkiego i choć autorka podkreślała milion razy jaki to on jest dobry, to dla mnie był po prostu naiwny. To zdecydowanie postać, która zasługiwała na coś więcej, niż dostała.
Po przeczytaniu tego drugiego tomu, mam wrażenie, że był on niepotrzebny. Do pierwszego tomu wystarczyłoby dodać kilka najważniejszych rozdziałów z tego i mielibyśmy zrozumiałą całość, zamkniętą w jednej książce. W moim odczuciu "Odrodzenie dzikich kwiatów" nie przyniosło nic nowego czy odkrywczego. Nie mieliśmy tu zakreślonej konkretnej fabuły, żadnego punktu kulminacyjnego, który by przyciągnął czytelnika. Przez prawie 400 stron po prostu towarzyszyliśmy bohaterom w ich codzienności, a to dla mnie za mało, żeby zżyć się z książką i uznać ją za dobrą i wartą polecenia.
Liczyłam na emocje i akcje, a dostałam mdłą, przesłodzoną historię o niczym. Może osoby, które bardzo przeżyły wydarzenia z pierwszego tomu potrzebowały takiej spokojnej kontynuacji, jednak ja miałam wrażenie, że Micalea Smeltzer próbowała manipulować moimi emocjami, a to przyniosło taki skutek, że tragedie spotykające bohaterów były mi obojętne i choć zazwyczaj płaczę na książkach, tak tutaj nie uroniłam ani jednej łzy, a ciągle czułam się podirytowana zachowaniem postaci, a także sposobem w jaki autorka nam wszystko opisywała.
Reasumując, sam pomysł na historię Salem i Thayera była naprawdę ciekawy, ale po drodze zbyt wiele rzeczy nie wyszło. Zbyt szybko rozwijające się relacje, zbyt dużo scen o niczym, zbyt wiele tragedii zrzucanych na bohaterów, żeby tylko wywołać jakieś emocje w czytelniku. Całość nie przypadła mi do gustu i niestety nie mogę z czystym sercem polecić tej dylogii. Jestem jednak przekonana, że mimo wszystko znajdzie ona swoich zwolenników, którzy w inny sposób odbiorą to, co mi się nie podobało.