1987 w El Paso był rokiem równie ciepłym, jak każdy inny, a jednak tym razem u pewnego chłopca ciepło nareszcie sięgnęło serca. A wszystko dzięki nieznajomemu, który zaproponował naukę pływania. Coś tak prostego stało się początkiem pięknej przyjaźni, która miała odmienić życie dwóch cudownych osób.
Arystoteles nie potrafił okazywać uczuć, bał się bliskości i nie był dobry w prowadzeniu rozmów. Myślami odlatywać gdzieś daleko, nie wierzył w siebie i dusił się od nadmiaru emocji, których nie rozumiał. Nie znał siebie i nie wiedział, co powinien zrobić, by to zmienić. W dodatku jeszcze mniej znał swojego milczącego ojca, a o bracie wiedział tyle, że z jakiegoś powodu trafił do więzienia. W jego rodzinie dużo było przemilczanych spraw, z którymi musiał się uporać.
Dante natomiast był promykiem słońca, który urodził się na ziemi i stąpał po niej boso. Który był wylewny i szczery, a jednak czekała go jeszcze długa droga do odnalezienia siebie.
Obaj stali się dla siebie ważni i dzięki ich pięknej relacji — a musicie mi uwierzyć, że naprawdę była piękna — dorastali na naszych oczach.
I właśnie o tym jest ta powieść. O dorastaniu. O odkrywaniu własnej tożsamości i seksualności. O strachu oraz miłości. O rodzinie, przyjaźni i miłości. O wszystkim tym, co jest nam dobrze znane i co czasami uwiera.
"Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata" to powieść, którą przytula się do serca i odkłada się ją z uśmiechem. Po lekturze człowiek zdaje się lżejszy o kilka kilogramów, a serce nagle ma mniej ran. Bo Benjamin Alire Sáenz osładza życie w przepiękny sposób. Choć znajdziemy w jego tekście sporo momentów, które łamią serce, to na koniec zostajemy jedynie z pozytywnymi uczuciami. Rodzice bywają trudni, ale kochają swoje dzieci, a dzieci — choć czasami zjada je presja bycia dobrym — odwzajemniają ich uczucia. Przyjaźń natomiast pokonuje lęki, odległość czy przeciwności. Choć może to akurat miłość?
Autor swoich bohaterów traktuje z czułością, jakby ciągle chciał ich przytulić, co udziela się czytelnikowi. Kreuje ich starannie i skupia się na nich na tyle, że brakuje już czasu na rozwinięcie tych pobocznych. Podczas lektury nie przyszło mi jednak do głowy, by na to narzekać, bo było mi zbyt przyjemnie, żeby bawić się w wydawanie osądów. Przepadłam dla tej historii i zostałam nią oczarowana. Powinnam napisać, że nie jest idealna, że coś w niej zgrzytalo, że autor zignorował ludzi poza najważniejsza czwórką, powinnam to zrobić, ale...
Benjamin Alire Sáenz zabawił się moim sercem w przepiękny sposób. Zostawił mnie szczęśliwą i z poczuciem, że ktoś mnie przytulił. Sprawił, że stałam się człowiekiem bardziej pogodzonym ze sobą, a po jego powieści oczekiwałam jedynie przyjemnego umilacza czasu. Ona natomiast akurat mnie uderzyła tam, gdzie zwykle boli najmocniej, a potem ukoiła ten ból, więc... Będę do niej wracać. I będę o niej jeszcze długo ciepło myśleć.
Powieść otrzymała nagrodę Printz Honor Book, Stonewall Award, Pura Belpre Award oraz Lambda Literary Award for Children's/Young Adult Fiction.