Nie wiem, czy wyszłam kiedyś z biblioteki z pustymi rękami, nie wiem. Zawsze gdy chcę oddać dwie książki, wracam z pięcioma i tak w kółko. Tę książkę zauważyłam "niechcący". Moją uwagę przykuł tytuł. "Lekcja przed egzekucją"... mocne. Uwielbiam takie książki, więc i ta znalazła się na moim stosisku. Czekała długo, aż raczę wziąć ją w swoje łaskawe ręce, ale doczekała się... A może doczekałam się ja? W każdym razie nie żałuję. To, że z jej zapoznaniem zwlekałam tak długo, też ma znaczenie. Może musiałam do tej książki dojrzeć? Dojrzałam, przeczytałam i niemal konam z zachwytu.
Książka o skazanym na śmierć (niesłusznie?) młodym Murzynie, którego na sali sądowej nazwano ś w i n i a k i e m . Popada on w głęboką depresję, toteż jego babcia prosi miejscowego nauczyciela - Granta Wigginsa - o interwencję, ba, ona żąda od niego wsparcia. Profesor nie ma pojęcia, co zrobić, by pomóc Jeffersonowi "odejść z tego świata jak człowiek", nie świniak - człowiek. Grant co kilka dni odwiedza młodzieńca w więzieniu i próbuje, ja nawet powiedziałabym, że u s i ł u j e pomóc. A Jefferson? Jeśli rzuci na niego przelotne spojrzenie, to już jest dobrze, a gdy odpowie na pytanie monosylabą, życie staje się piękniejsze. Wiggins robi wszystko, by zmienić chłopaka, angażuje w to swoich uczniów i ich rodziców, a także innych mieszkańców miasteczka. Policjantów tylko jakoś nie specjalnie udaje mu się zainteresować tematem, ale łaskawie przyzwalają na działania nauczyciela. A ten staje na głowie - kupuje radio, zeszyt, ołówek i podpada pastorowi... A jednak pewnego dnia coś drgnęło. Rozmawiają; długo rozmawiają, chodząc po świetlicy. Grant prosi Jeffersona, by zjadł zupę, którą ugotowała babcia, wysłuchał pastora, któremu zależy na jego zbawieniu. Wraca zadowolony do Tęczy, gdzie ma spotkać się z ukochaną Vivian. Chce jej wszystko opowiedzieć, podzielić się z nią swoimi małymi-wielkimi sukcesami. Facet jest szczęśliwy - tak szczęśliwy, że ma przemożną ochotę porządnie komuś przywalić. I to pragnienie spełnia, bo spotyka Mulata, który ośmiela się kpić z jego ucznia "po godzinach". Gratulować mu czy współczuć? Obić facjatę wyższemu i silniejszemu też trzeba umieć, ale czy nie naważy się wtedy za dużo piwa? Termin egzekucji zbliża się nieubłaganie, Jefferson robi się bardziej otwarty i godny podziwu, wszyscy w miasteczku są z niego bardzo dumni - nawet policjanci! Czy uchronią już nie-świniaka przed zajęciem gorącego miejsca na kolanach "Okropnej Gertrudy"? Jeśli zaangażuje się całe miasto - czy możliwe jest zorganizowanie ucieczki?
Książki wbrew pozorom nie czyta się szybko. Czyta się ją błyskawicznie. Niby tematyka trudna, co do języka - szału nie ma, a jednak coś pociąga do przodu i ciągnie, i ciągnie. I kiedy już Cię dociąga, Ty zdumiony czujesz wilgoć na swoich policzkach. I zastanawiasz się nad sensem życia. Jestem w klasie humanistycznej, więc mogę błysnąć terminem - uważam, że można tę powieść zaliczyć do literatury parenetycznej (podsuwającej postawy godne naśladowania). Tu jest takich wiele. Jefferson, Grant, ciocia Lou... zresztą tak naprawdę każda postać ma w sobie jakąś piękną cechę, którą warto w sobie pielęgnować.
Cóż mogę powiedzieć więcej. Może to, że jest to lektura, do której trzeba dorosnąć. Poza tym? Chyba nic. Sam tytuł... sam tytuł dużo mówi. Trzeba tylko dojrzeć i uważnie się w niego wsłuchać.