Ależ tu wszystko było przesłonięte przez główną bohaterkę. Nie jest rzadkim zjawiskiem w literaturze (a przy pierwszoosobowej narracji to już w ogóle), że jakaś postać jest mocno wysunięta do przodu w danej powieści. Że jej oczami widzimy świat, że mamy w intencji autora przejąć jej wrażliwość, czuć także to, co ją ukształtowało w przeszłości, odczuwać świat tak, jak ona. Okej, ale naprawdę nieczęsto zdarza się to tak intensywnie jak w "Zamianie". Mamy tu troje narratorów, to jednak Caroline przesłania wszystko (swoją drogą ma też grubo ponad połowę tekstu dla siebie, można się zastanawiać, czy dodanie co najmniej jednego z pozostałych narratorów nie jest po prostu błędem warsztatowym).
To "pokrycie" całego tekstu jedną tylko postacią ma dla niego bardzo daleko idące skutki. Po pierwsze dlatego, że wszystko, co mogłoby być naprawdę dobre w tej powieści jest tu mocno "przytępione". I tak kilka spraw miało tu naprawdę spory potencjał na mylne tropy. Popatrzcie choćby na postać Amber - jak bardzo można było pograć naszymi oczekiwaniami tyczącymi tego, kim ona właściwie jest, jaka jest jej relacja z jej chłopakiem, czemu znalazła się w jego życiu. To jest kupę potencjalnych tajemnic, którymi sprawny pisarz mógłby się pobawić. W "Zamianie" tej zabawy nie ma w ogóle. Jest możliwość zrobienia jej, aż rzucająca się w oczy czytelnikowi możliwość - i tyle. Czemu? Bo skoro non stop patrzę na nią oczami Caroline, nie rozumiejącej co się wokół niej dzieje, przestraszonej, no i mającej nieco przytępione spojrzenie na wszystko dookoła, to na taką grę z czytelnikiem zwyczajnie nie ma miejsca. I potem dość podobnie wygląda kwestia fabularnych twistów. Z okładki woła do nas polecajka napisana przez Lee Childa we własnej osobie: "Fascynujący thriller, pełen napięcia i zwrotów akcji". I te zwroty akcji nawet są, na czele z tym najważniejszym, pośrodku powieści. Ale jakoś tak ich nie zauważamy :) Poniewczasie, zastanawiając się na tym tekstem jeszcze w trakcie lektury i potem dostrzegamy je - ale w czasie samego czytania jakoś tak nas omijają. Bo nie rozumiejące tego, co się dzieje i, co jeszcze ważniejsze, przytępione spojrzenie głównej bohaterki.
Ciekawa jest w tym kontekście kwestia tego, w jakim stopniu opisane powyżej zjawisko wpływa na to, na sposób w jaki układamy puzzle składające się na powieściową zagadkę. Widać, że autorka bardzo chce, byśmy je składali. Byśmy próbowali się domyślić, co właściwie wydarzyło się w życiu bohaterki, czemu ma to dla niej takiej znaczenie i jak napędza całą akcję. Pisarka dawkuje nam (ustami samej wykreowanej przez siebie postaci) fragmenty wiedzy o tym wszystkim, by w finale powiedzieć już wszystko. Jednocześnie sama Caroline, cóż, wie co się jej przeszłości wydarzyło i dla niej żadną tajemnicą to nie jest. I wyszło trochę zabawnie. Z przejęciem informuje o czymś, co już wie, tak, dokładnie tak :D Ten dziwny motyw ze zwracaniem się przez nią tak naprawdę nie do nas, tylko do dawnego kochanka, który chyba miał w zamyśle autorki m.in. niwelować absurdalność tej sytuacji, tak naprawdę tylko ją wzmacnia (bo on też tam przecież był i też wie wszystko od początku). Czyli - z jednej strony pełne patosu słowa (i na serio dobrze napisane), mające prowadzić omalże do greckiego katharsis, z drugiej - zabawnie nieporęczna konstrukcja powieści, najzabawniejsza właśnie w tym momencie, gdy jedna z jej najważniejszych tajemnic zostaje ujawniona czytelnikom. Niezbyt szczęśliwy fabularnie układ.
Dużą część moich powyższych zarzutów można wytłumaczyć faktem, że jest to debiut pisarki, za wiele więc wymagać od niej nie można. I w tym miejscu muszę stwierdzić, że mam wrażenie, że to płacenie za bycie debiutantem w szczególności dotyczy to jednej rzeczy - zupełnie niepotrzebnego "ucyniczniania" w pewnych fragmentach stylu dwojga pozostałych narratorów. Dodania mu kąśliwości, szyderstwa. Nie wiadomo po co, bez celu, w sposób totalnie nie pasujący do ich charakterów. Zwłaszcza tyczy to męża głównej bohaterki, u niego pojawia się to całkowicie niespodziewanie i, wbrew pozorom, pod żadnym względem nie pasuje do postaci. Pozostaje chyba uznać, by autorka zrobiła to wyłącznie po to, by podkręcić powieść, dodać jej pieprzu. Ale taki literacki pieprz ma być dodatkiem, czymś urozmaicającym tekst, nie czymś go rozbijającym.
Generalnie widać, że Fleet chciała wrzucić do tego tekstu bardzo wiele rzeczy. Uzależnienie od narkotyków, wyrzuty sumienia po tym, gdy zrobiło się coś złego (nie wyszło absolutnie, jesteśmy jako czytelnicy totalnie obok tego tematu), starannie zaplanowana zemsta itd. I o dziwo wszystko to jakoś współgra, nie męczymy się podczas lektury, przeciwnie, wciąga nas ona. Zadziałała sprawność stylu i fakt, że całość została przecież naprawdę nieźle rozplanowana. Stąd aż 6/10. Choć ciągle wisi nad tym wszystkim pytanie "Czemu ona po prostu nie przerwała tej gry", odpowiedź na które jest przez pisarkę ledwo muśnięta. No i drugie, będące potężną luką w fabule, ale tego już w niespoilerowej recenzji ujawnić nie mogę.