„Dziecko Resemary” to dla mnie przede wszystkim film w reżyserii Romana Polańskiego i Mia Farrow jako odtwórczyni głównej roli. Te dwa powiązania odkąd pamiętam symbolizował mi ten tytuł, bo już samo widowisko… hmmm… z odbiorem było raczej średnio. Zarzucałem mu, że to przecież stare kino, że czarno-biały (!), a i z grozą było tak sobie, bo jak inaczej skoro nie widać antybohatera? Takimi wnioskami posiłkowałem się przez długi czas zanim zacząłem odświeżać zapomniane tytuły, a książka miała rozświetlić ten zardzewiały (a raczej wyblakły) przez lata obraz.
Pierwsze zdania i czułem się jak w domu. Żółta sukienka Rosemary, jej blond włosy, zielone drzwi z numerem 7B, które mijali w drodze do swojego mieszkania. Mnóstwo kolorów, które nadałyby filmowej ekranizacji zupełnie innego znaczenia gdy nie była czarno-biała (!). Zaraz… odłożyłem książkę, bo zaczęła niepokoić mnie myśl o tych wszystkich szczegółach? Całkiem niedawno włączyłem sobie zwiastun filmu, z myślą, żeby obejrzeć go jeszcze raz. Tak też zrobiłem. I co? Żółta sukienka, blond włosy… są kolory! Nie rozumiem, dlaczego wyparłem ten fakt. Pokornie wróciłem do lektury.
Przez moment znowu doświadczyłem dziwnego olśnienia. Młode małżeństwo, nowe mieszkanie, tajemnicze spojrzenia i ten zachwyt Rosemary, która rozpływała się w emocjach odkrywając kolejne pomieszczenia jakby wygrali główną nagrodę w loterii. Poczułem się podobnie jak u Roberta Marasco i gdyby nie fakt, że „Całopalenie” jest młodszym dziełem, mógłbym przysiąc, że Ira Levin zaczerpnął pomysłu od kolegi. Jak widać nie, a może było odwrotnie?
To gdzie ta groza? Wbrew moim wcześniejszym, niewyraźnym wyobrażeniom jest jej całe mnóstwo. Jest zmysłowa i delikatna, a mimo to niepokojąca. Miłość męża, opiekuńczość sąsiadów jak i opieka najlepszego lekarza tworzy aurę, która mogłaby uśpić czujność. Wszystko jak należy, całe sąsiedztwo hermetyczne okalające bohaterkę w trosce o dobro jej i przyszłego dziecka. My jednak z Rosemary czuliśmy, że coś jest nie tak i mimo, że nikt nam nie wierzył pragnęliśmy uciec. Wyskoczyć spod trującego klosza i wrócić do najbliższych, do kogokolwiek. Jak najdalej.
Kiedyś ucząca mnie w podstawówce pani matematyczka przedstawiła nam w szkole nie do końca wówczas rozumianą myśl. „Kiedy ktoś mi mówi, że robię źle, nie dbam o to wiedząc, że to ja mam rację. Jeśli to dwie kolejne osoby, zaczynam się zastanawiać. Kiedy napotykam na następne, dopuszczam świadomość, że to ja mogę być w błędzie.” Idąc za tym tropem autor stawia Rosemary przed nie lada problemem. Sąsiadów można pominąć, bo to obcy ludzie i można nie liczyć się z ich zdaniem, ale lekarz? Do tego najlepszy w mieście? To już przecież musi być autorytet. A i Guy? Żyli tyle czasu razem, dzielili wspólne porażki i nawet kiedy jej najbliższa rodzina krzywo patrzyła na ich związek, wciąż mieli siebie. On ją kochał, ona wspierała go w karierze, zawsze chcieli mieć dziecko. Guy nigdy by jej nie okłamał.
Ira Levin stworzył niesamowite dzieło. Po jednej stronie postawił skromną i drobną Rosemary, wychudzoną z niedbałą fryzurą, a naprzeciw całą resztę – opiekuńczych i zatroskanych ludzi. Słowo przeciwko słowu. Znaki przeciw czynom. Gdzie kończy się obłęd a gdzie zaczyna prawda i matczyna intuicja?