Nigdy nie byłem fanem filozofii i wszelakiego myślicielstwa. Na hasło „wielcy myśliciele oświecenia” do dziś dostaję gęsiej skórki, zbieram bambetle i znikam w leśnej głuszy, gdzie w spokoju płonę ze wstydu. Stąd też moje obawy sięgnęły zenitu, gdy otworzyłem książkę Sem-Sandberga i pierwsze, com tam napotkał, to cytat z „Nowej Heloizy” J.J.R.: „O śmierci! Przyjdź, kiedy zechcesz, już się ciebie nie boję, żyłam, a więc cię ubiegłam; nie mam już nowych uczuć do poznania, a ty nie masz już mi czego odebrać”. Niech to jasny szlag, myślę sobie.
Sem-Sandberg nieco mnie oszczędził – ukazał człowieka, nie filozofa. Człowieka, którego dopadło wszystko prócz wzniosłych uniesień. Oto zwykłe ja, chorobliwe, starcze, w niełasce, zdane na pomoc innych. Rousseau dosłownie schodzi z piedestału – pędzi niczym niewyróżniający się żywot, zamknięty z dala od ludzi i cywilizacji, a czas, którego ma nadto, poświęca na powroty w przeszłość (i wyprawy łodzią na jezioro). I w tym oceanie wspomnień widzimy człowieka słabego, nieludzkiego, a może nawet bezwzględnego (można chyba pokusić się o taką opinię, skoro Jan Jakub porzucił swoje dzieci i zdradzał, zapaleniec jeden, a wszystko to czynił najwyraźniej dla własnej kariery i korzyści). Oto mężczyzna upokorzony i pozbawiony nadziei na miłość i twórcze pisanie, świadomy tego, że znany jest bardziej z plotek i sensacji, uwięziony na wyspie z kobietą, którą łączą go relacje oczywiste i niejasne jednocześnie. Teraz, gdy dopadają go straszliwe sny, nie ma innej drogi jak tylko ucieczka w naturę – ludzie potrafią być okrutni, niszczą, bo mają taką fantazję, przyroda zaś jest dotknięta okrucieństwem bezinteresownym, wręcz czystym (hasło „powrotu do natury” wyrywa mnie z nagła z filozoficznego niebytu). Codzienne kłopoty ze zdrowiem i oddawaniem moczu (te ostatnie sprawiają Janowi najwięcej problemów i – taka zgryźliwa uwaga – są najczęściej powtarzalnym, odmienianym przez kilka przypadków wątkiem; mocz wręcz wypełnia ocean myśli Jakuba) stają się karą, wymierzaną uporczywie człowiekowi, który widzi nad sobą cień kata i rosnące zagrożenie kolejną eksmisją, koniecznością udania się na poniewierkę do krajów, gdzie za poglądy nie płaci się głową.
To nie jest łatwa i przyjemna książka, choć napisana wspaniałym stylem. Raczej płynie się przez tę opowieść jak rzeką o różnej sile nurtu (niekiedy wręcz zamiera). Wymaga zatem skupienia i nieco więcej wolnego czasu. Uznaję „Ocean” (przekład Przemysława Pożara) za ciekawy dla mnie czytelniczy eksperyment.
Dla literackich kombatantów.