"Dead man's walk" to prequel słynnego "Na południe od Brazos", które w naszym kraju cieszy się popularnością i, słusznym skądinąd, uznaniem już od prawie 30 lat. Pytanie więc, dlaczego ta książka nigdy się w Polsce nie ukazała? Hmmm...
Fabuła jest prosta jak drut. Gówniarz Woodrow Call poznaje drugiego gówniarza Augustusa McCrae i razem postanawiają wstąpić do oddziału teksańskich rangerów. Szybko się okazuje, że to był błąd. No bo teksańscy rangerzy to zgraja amatorów pod dowództwem idioty i nie dziwota, że indiańscy wojowie mają z nimi ubaw. Ale Gus i Call przetrwali swoją pierwszą misję w dziczy... i to był kolejny błąd. Następna akcja bowiem będzie już pod dowództwem nie tyle idioty, co pirata (dosłownie), który postanowił sobie napaść na Santa Fe i je na swój piracki sposób zrabować. Czy mu się uda, tego już nie zdradzę, ale powiem, że po drodze obaj gówniarze nauczą się tego i owego (jak sobie dobrze strzelić w łeb, na przykład). Wielokrotnie też dostaną cięgi od dzikiej przyrody, równie dzikich Indian lub Meksykanów. Czy to aby na pewno są teksańscy rangerzy? Trudno w tym wszystkim zobaczyć chwałę tej formacji. Autor nie zostawił suchej nitki na "obrońcach republiki", obalając w ten sposób pewien amerykański mit. I to jest plus.
Ale są i minusy. Przygoda musi być niebezpieczna, inaczej nie byłaby to przygoda i Larry McMurtry rozciągnął ten koncept do maksimum i choć trudno się przy tym nudzić, to przyznać trzeba, że tego wszystkiego jest odrobinę za dużo. Do tego parę razy rozwiązanie jakiegoś problemu spada bohaterom z nieba i to, niestety, jest dość irytujące. Poza tym McMurtry nie wykazał się humanitaryzmem wobec rdzennych Amerykanów. Apacze, Komancze - są w tej książce bardzo brutalni. Nie cykają się z ofiarami i często robią to dla zabawy. Autor przedstawił ich więc jako barbarzyńców, którzy nie mają litości nawet wobec swoich. Jest to sytuacja znana z "Na południe...", ale tam mieliśmy do czynienia z psychopatą. W "Dead man's walk" sprawa dotyczy wszystkich napotkanych czerwonoskórych. Jest to o tyle zadziwiające, że w roku pierwszego wydania (1995) świat znał już "Tańczącego z wilkami" czy "Dr Quinn" chociażby, gdzie narody indiańskie były przedstawiane w bardziej ludzki sposób. Coś, co starał się też robić nasz własny Wiesław Wernic. W "Dead man's walk" natomiast McMurtry jak gdyby wziął do ręki wszystkie najgorsze, najbardziej brutalne opowieści i połączył je w całość pomijając przy tym powody, dość konkretne dodam, dla których Indianie starali się pozbyć białych. Szkoda, prawdę mówiąc. Finalny wydźwięk książki mocno na tym ucierpiał.
Uderza też pewna dawka niekonsekwencji. W "Dead man's walk" Call dostaje po plecach batem, i to dostaje konkretnie. Takie blizny zostają na całe życie. Z tego, co pamiętam w "Na południe..." - które dzieje się wiele lat później - Call ma na plecach bliznę po tym, jak upadł na szybę. Podejrzewam, że jeszcze parę takich nieścisłości by się w tej książce znalazło, gdyby się bliżej przyjrzeć.
Czy jest to wystarczający powód, żeby nie wydawać "Dead man's walk" w Polsce? Nie sądzę. Książka jest łatwa w obsłudze, ma objętość dwa razy mniejszą niż "Na południe...", ale dzieje się w niej prawie dwa razy więcej i koniec końców, choć brakuje tu jakiejś subtelnej refleksji, jest to przygodówka na pełnych obrotach. Fajnie jest sobie poczytać, jak te dwa baranie łby, Gus i Call, rozpoczynają swoją działalność, jak rozpoczyna się ich wielka przyjaźń, którą znamy dobrze z "Na południe od Brazos". Myślę, że każdy miłośnik tej historii z pewnością doceni możliwość poznania jej źródeł. Tak więc drodzy państwo wydawcy - w czym problem?