„Zawieszeni” to druga powieść Marty Zaraskiej, dziennikarki, fotografki i pisarki. Opowiada ona o Ewie, która za namową Kuby, fotografa polskiego pochodzenia, wyjeżdża do Kanady. Za morzem czeka ją wiele rozczarowań, ale też wiele radości. Jest to książka o życiu na emigracji, o tęsknocie za krajem, który z daleka wydaje się jakiś bliższy, opowieść o ludziach, o ich priorytetach, o marzeniach, pragnieniach, uczuciach.
„Polska to choroba przyjemna, na którą tak wzniośle się cierpi. Mile jest kochać Polskę z daleka, wiedzieć, że ona-tam-jest, taka piękna i pełna ideałów. Na emigracji z Polską się cacka, pieści się ją, poleruje na błysk. Stawia się ją na kominku i wzdycha. W Polsce Polskę się depce i wygraża się na nią pięściami.”
A więc są pytania też o patriotyzm, o to dlaczego ci wielce zakochani w ojczyźnie emigranci nie chcą do kraju wrócić – przecież to już nie to samo, co kiedyś, można to zrobić w każdej chwili. Autorka w zręczny sposób pyta o tę tęsknotę, której nie chcemy się pozbyć, z którą nam dobrze. Porusza problem obcości, tego jak my się postrzegamy jako emigranci i jak nas postrzegają tam. Pisze o tym, że jeśli człowiek zrobi pierwszy krok poza próg, już nigdy nie wróci taki sam, definicja ‘domu’ przeobrazi się, zmieni znaczenie lub całkiem je utraci, bo w ogóle go nie będzie, ani w ojczyźnie, ani na obczyźnie, nigdzie nie będzie już ‘u siebie’.
To oczywiście nie tylko opowieść o emigracji, lecz też historia pewnej kobiety, jej zmagań ze światem, poszukiwań. Bo główna bohaterka, jak każdy z nas, szuka odpowiedzi na pytanie, czego właściwie szuka, czego chce od życia. O miłości, o pracy, o przyjaciołach, rozczarowaniach, porażkach i zwycięstwach. Po prostu o ludziach.
W powieści ważne jest też pytanie o dzisiejsze tempo życia. Temat przetrawiony już tyle razy, że aż brzydzi, lecz w rozważaniach o książce pominąć go nie można, bo gra w niej ważną rolę. To jest chyba w sumie najsłabszy punkt powieści, która staje się przez to momentami drażniąco moralizatorska i wpadająca w banał. Konfrontacja dwóch bohaterek – Ewy i Olgi, także emigrantki – jest trochę zbyt jaskrawa. Osobiście nie lubię popadania w żadne skrajności, a te postacie, choć skrajnie różne, nie potrafią uniknąć przesady. Ewa ma być symbolem dzisiejszego obywatela świata, ciągle zabieganego, pracoholika, nastawionego na sukces. Olga to idealistka, bez telewizora, zadowala się każdą pracą, byle nie szkodziła środowisku. Autorka stara się im nadać kolorów i nie budować na zasadzie opozycji, lecz nie zawsze jej to wychodzi, teoretycznie nikogo nie potępia, ale jej opinia wydaje się być zbyt oczywista. Ja takiego moralizatorstwa nie lubię i takich trochę ‘papierowych’, tak skrajnych, że aż symbolicznych postaci też nie.
Poza tym opowieść przyjemna, trochę naiwna, trochę bajkowa, z happy endem, choć może niekoniecznie takim, jakiego byśmy się spodziewali i za to plus. Jakby niedokończona, jakby autorka sama nie wiedziała, co jej bohaterka powinna zrobić dalej, lecz to nie razi, tylko zastanawia. Ma pewne niedociągnięcia, czuje się, że autorka stawia swoje pierwsze kroki, lecz warta uwagi i lektury ze względu na temat, który porusza, sprawa emigracji rozegrana dobrze i wiarygodnie.