Trudno się spodziewać u miłośnika szelestu papieru i zapachu zadrukowanych kartek, że będzie lubił ebooki. Dlatego sama ich nie kupuje, ale zdarzyło się wygrać. Oczywiście, nie czytałam go na komputerze, lecz szarlatańskim sposobem zmusiłam drukarkę by wypluła jakąś namiastkę książki i wzięłam się za lekturę.
Temat ciekawy, choć tak stary jak sam ateizm. „Horton antyreligious” to książka traktująca o religii i absurdach z nią związanych, ma być w założeniu ‘oprogramowaniem antyreligijnym’ chroniącym nasz umysł.
Niewielkich rozmiarów ebook czyta się szybko, napisany lekkim, trochę ‘gazetowym’ a nawet ‘portalowym’ językiem, jest zbiorem luźno powiązanych refleksji. Ma formę podobną do eseju, każdy rozdział ma jakby swój ‘przedrozdział’, który jest wstępem do omawianej kwestii, wprowadza to pewien rodzaj porządku, ale jednocześnie nie pozwala uniknąć powtarzania pewnych rzeczy dwukrotnie a nawet trzykrotnie tylko trochę ‘przeinaczonych’.
Nie było dla mnie specjalnym zaskoczeniem to, że autor wie na temat katolicyzmu więcej niż niejeden wyznawca tej religii (co nie jest takie trudne, bo wielu z nich nawet nigdy na Biblię nie spojrzało) i w tej kwestii się nie rozczarowałam. Porusza on parę tematów, na które większość z nas nie zwróciłoby uwagi, choć jak dla mnie omawia je trochę zbyt zdawkowo.
Nie jestem zwolennikiem żadnych skrajności, ani specjalnej religijności, ani zdecydowanej antyreligijności. Autor wprawdzie swój cel zaznacza jasno – nie zamierza nikomu bronić uczęszczania do kościoła i wyznawania swojej religii, lecz chce walczyć o prawa tych, którzy tej religii nie uznają – lecz nie udaje mu się uniknąć skrajności. Wbrew pozorom ateizm również potrafi być rodzajem religii i może mieć swoich fanatyków – autor złotego środka chyba nie znalazł i momentami jego zarzuty są dość absurdalne i niepotrzebne. Nie można całkowicie umniejszać wagi religii i sprowadzać jej do wiary w czerwonego kapturka.
Autorowi można to jednak wybaczyć, bo miewa spostrzeżenia również bardzo trafne i nieraz uśmiechałam się sama do siebie, że nie zwróciłam na to uwagi. Pozwala to odkryć nieznane nam tereny i samodzielnie i wreszcie świadomie zdecydować o tym, w co wierzymy, komu ufamy i jak reagujemy na argumenty Kościoła. Sam cel książki też nie jest błahy – zwraca on uwagę na to, jak religia bez pytania się o zgodę wkracza do naszego życia prywatnego i publicznego, jak umniejsza się naszą wolność wyboru próbując decydować nie tylko o tym, co właściwe lub nie dla katolików, ale także, co powinno być dozwolone lub nie dla całego społeczeństwa. Może czas wreszcie pogodzić się z tym, że w cywilizowanym państwie pewne rzeczy pozostawia się naszym sumieniom, nie zaś zakazuje, czy nakazuje?
Miejscami irytująca, lecz ostatecznie warta lektury.