My name is Bond. James Bond.
Trudno wymagać od kogokolwiek, żeby najpierw przeczytał książkę, a dopiero potem zabrał się za oglądanie filmu. Można Bonda nie lubić (choć ja sobie tego nie wyobrażam), ale wtedy się w ogóle za ten gatunek nie zabiera...
Tak, ja Bonda uwielbiam. We wszystkich odsłonach. Za tą nierealność, wieczną młodość i wieczną tężyznę fizyczną. Za jego wyśmienity gust, klasę i "save the Queen". I nadszedł czas zmierzenia się z pierwowzorem, czyli sięgnięcia do klasyki klasyków - Iana Fleminga.
Podejmowałam próbę kilkanaście lat temu i wtedy powieść o Bondzie wydawała mi się straszliwie nudna.
Dziś tak nie jest.
Dziś odbieram "Casino Royale" jako wyśmienitą opowieść o szpiegu (z licencją na zabijanie, rzecz jasna), o człowieku, który główną akcję rozgrywa w głowie (fizyczności mu nie ujmując), o hazardziście, który hazardzistą, wedle współczesnej nomenklatury, nie jest. Za to jest wybitnym strategiem i "kalkulatorem". Nawet w bacaracie.
Opowieść napisana świetnym reportersko-dziennikarskim stylem.
Opowieść, która robi z Bonda-zawadiaki kogoś zupełnie innego Bonda - erudytę. Bonda - klasyka. Bonda, którego nie tylko się podziwia, ale można i polubić.
Zanim przejdę do opinii o powieści...
Wielki plus za genialną przedmowę pana Anthony'ego Burgessa - można się z niej wiele dowiedzieć o Bondzie, Bondzie w Bondzie i Bondzie Fleminga.
I oczywiście Flemingu w Bondzie.
Za dużo Bonda w Bondzie?
Eeeee :)
Co mnie zaskoczyło w powieści? (wspominałam już, że film oglądałam. Kilkukrotnie, gdyż uważam akurat Casino Royale, za jedną z lepszych części. (zupełnie inaczej uważa Anthony Burgess w przedmowie do powieści, ale ostatecznie ta opinia ma być moją :)
- spokojnie można potraktować tą powieść jako gotowy scenariusz. Poza brakiem wynalazków Q jest tu WSZYSTKO. Nawet nazwy regionalne w filmie są niemal żywcem wzięte z Fleminga. Jest kilka (nieistotnych dla akcji) różnic. Ale chyba tylko po to, aby podnieść oglądalność (pamiętać należy też o tym, kiedy pisany było Casino Royale, a kiedy zrealizowano film. Sądzę że, w świecie utkanym z sensacji, trzeba było po prostu wymienić pewne elementy na inne elementy, że tak ogólnie się wyrażę. No i również po to, aby scenarzysta nie brał pensji za nic:)
- doskonałe, szczegółowe opisy - poczynając od opisu fraku Bonda, aż po opisy pościgów samochodowych - przy minimalnej wyobraźni widzimy wszystko jak na dłoni (dwie / trzy różnice między książką, a filmem, są zapewne spowodowane chęcią "kontynuacji" serii, podtrzymania napięcia, tak koniecznego w dzisiejszych czasach, i (jako Ze Casino Royale zostało sfilmowane właściwie pod koniec przygód Bonda) zainteresowania ponownego widza serią przygód Agenta OO7.
Bo przecież zakochany Bond? Któż to widział.
A u Fleminga widział... :)
Mówiąc wprost - powtórzę - scenarzysta nie miał wiele do roboty :)
Totalnie zaskoczył mnie spokojny styl autora. Reporterski, dokładny. Bez skoków w przepaść, ratowania świata - taki zupełnie inny niż Bond znany z ekranów. Z pewnością Ian Fleming jest reporterem, erudytą i klasykiem - to ogromnie zmienia podejście do Bonda jako Bonda.
Odbieram książkę bardzo pozytywnie. Od strony lingwistycznej, reporterskiej - 10 z plusem. Od strony akcji / sensacji ? - Flemingowi chyba na tym zależało najmniej. I wydaje się że rację ma wspomniany pan Burghess, że jest niedostatek "Bonda w Bondzie".
Ujęłabym to nawet inaczej.
Bond i Bond to dwa różne Bondy.
(Recenzja była niegdys opinia. :) ale...za długa :)