Instytut stanowi mocno przedwczesny debiut, który mógłby być co najwyżej wprawką napisaną do szuflady, ale nie początkiem dłuższej serii. Przez K. C. Archer znów miałem ochotę pogryźć książkę… a przecież nie tak powinno wyglądać czytanie historii o szkole dla szczególnie uzdolnionych bohaterów.
Wiele już było w popkulturze szkół dla wyjątkowych jednostek. Każda jednak była na swój sposób ciekawa – Dumbledore miał swoich czarodziejów, Xavier zmutowaną młodzież, pani Foster pokręconych zmyślonych przyjaciół, a pani Peregrine osobliwców ze starych fotografii mieszkających w czasowej bańce i ocierających się o wiktoriański horror i wojenny dramat. A co ma w tym czasie Clint Corbett – dyrektor Instytutu? Garść jednowymiarowych i mało kreatywnych nastolatków o mocach bezwstydnie podkradzionych z dorobku fantastyki paranormalnej. Debiut Archer pośród doskonale znanego towarzystwa prezentuje się niczym przeciętna placówka edukacyjna, w której program nauczania w najlepszych momentach przypomina kolejne powtarzanie nudnego roku.
Teddy – nasza główna bohaterka – jest dwudziestoczteroletnią dziewczyną z nieprzyjemnym bagażem doświadczeń i raczej niewielkim szczęściem w życiu. Pomieszkuje w garażu, ma solidny dług u lokalnego mafiosa, nie pamięta swoich rodziców, a wszystko, za co się zabiera, leci jej z rąk. W relacjach międzyludzkich też nie może pochwalić się większymi osiągnięciami – nie ma przyjaciół, chłopaka, ani nawet zwykłych kumpli. Wszystko dlatego, że od zawsze czytała w ludziach niczym w otwartych księgach. I to z taką łatwością, że przy niej wyglądali niczym ulotka zatknięta za wycieraczkę. Swój szósty zmysł postanowiła sprawdzić w kasynach i przekonać się, czy powiedzenie o miłości i kartach rzeczywiście się sprawdza.
Oczywiście nie powinno nikogo dziwić, że i tutaj nie poszło jej najlepiej. Szybko narobiła sobie długów, wrogów i kolejnych problemów. Ostateczny i starannie zaplanowany skok na kasę, który miał rozwiązać wszystkie jej niedogodności, nie wypalił. Zatrzymana przez tajemniczego mężczyznę dostaje w twarz zaskakującymi faktami, jej życie już rozgrzewa się przed obrotem do góry nogami, a szansa na nowy start otwiera się przed nią niczym drzwi supermarketu w niedzielę handlową. Oto bowiem siwiejący Hagrid mówi jej, że jest jasnowidzem (nie, niemożliwe, jestem tylko Teddy), a na wyspie za miastem znajduje się szkoła dla takich jak ona – która tylko przy okazji ma problemy z nieokrzesanymi absolwentami. Potem już wszystko idzie z górki – są egzaminy, oschła kadra nauczycielska, przychylny dyrektor, romanse, popularni uczniowie, intrygi i tajne stowarzyszenia. W końcu założenie zwiewnej togi po starszych kolegach nie jest wcale takie trudne.
Instytut już od pierwszych stron oferuje nam solidne rozdanie fabularnych idiotyzmów i niedopatrzeń. Dziewczyna mająca możliwość wygrania każdego rozdania w kasynie zadłużyła się jakimś sposobem u rosyjskiego mafiosa, natomiast doświadczony telepata z supertajnej placówki szkoleniowej musi zapytać bohaterkę, co teraz właściwie robi – mimo że przez kilka poprzednich stron czytał każdą jej myśl i w irytujący sposób kończył przed nią zdania. Niby cała historia ma się skupiać na szkole pełnej jasnowidzów, ale od początku jakoś czarno to widziałem. Przeczucie nie bardzo miało jak się uciszyć, skoro wszelkie obawy potęgowała główna bohaterka – nieciekawa, pozbawiona charakteru i zupełnie mdła. To kolejna postać stworzona na starym jak young adult szablonie nieszczęśliwej sieroty obdarzonej wielką mocą i pewnie wielką odpowiedzialnością. Niestety tym razem brak ciekawej osobowości w komplecie powoduje, że jej losy powiewają nam równie mocno co rekord świata w grze na jednorękim bandycie – tak przy okazji to 39,7 miliona dolarów zdobyte przez 25-latka.
Ze swojej przeciętności Teddy wyłamywała się tylko wtedy, gdy wchodziła w interakcje z postaciami męskimi. W tym momencie Instytut przechodził sam siebie, sięgał poziomu greyopodobnych tworów po(rn)pkultury i wywoływał najzwyklejsze zażenowanie poziomem prowadzenia bohaterów. Relacje damsko-męskie rozpisane były pod prosty schemat: wow, ale z niego ciasteczko, ale bym kopulowała. I co? Kopulują. W zasadzie jeden z bohaterów pojawia się w książce tylko po to, aby być przystojnym i zostać zaliczonym. Z jakiegoś powodu Archer pozwala mu się jednak pałętać po historii do samego końca – oczywiście nic do niej przy tym nie wnosząc, poza… nic niewnoszącym numerkiem.
Reszta fantastycznej konfraterni towarzyszącej głównej bohaterce wcale nie prezentuje się lepiej. W zasadzie są to jedynie imiona przewijające się na kolejnych stronach – autorka wprowadza ich w najprostszy możliwy sposób, a ich udział w historii jest marginalny. Każdy pojawia się, wypełniając odpowiednio szablon: „Cześć, jestem X i potrafię Y”. Niby mają oni jakieś osobowości i dysponują niecodziennymi zdolnościami, ale co z tego? Autorce nie chciało się poświęcić czasu na ich przedstawienie, a co dopiero mówić o zarysowaniu ich charakterów. Archer idzie nawet dalej i nie wykorzystuje ich paranormalnych umiejętności – więc jak my mamy się nimi zainteresować? Zresztą przy spojrzeniu na bohaterów w oczy rzuca się kolejny problem Instytutu – całkowicie odtwórcze i pozbawione świeżości realia.
Tworząc swoją szkołę dla uzdolnionej młodzieży, Archer nie popisuje się zbytnią inwencją – wykorzystuje garść pomysłów podpatrzonych u innych i nie tylko nie dodaje do tej mieszanki nic od siebie, ale też nie bardzo wie, co z nimi właściwie zrobić. W drużynie głównych bohaterów ląduje dziewczyna rozmawiająca ze zwierzętami, hakerka odczuwająca emocje innych, chłopak mający wizje związane z przedmiotami, nastolatka przepowiadająca śmierć oraz piroman-erotoman, który jest gorący… ale nie tak, jak się można tego spodziewać. W zasadzie taka mieszanka stwarza świetną wręcz okazję do zabawy, tyle tylko, że… pani Dolittle prawie w ogóle nie rozmawia ze zwierzętami, empatka w pewnym momencie się blokuje, wytatuowana Podpalaczka puszcza z dymem jedynie pościel. Natomiast główna bohaterka, będąca początkowo ludzkim wykrywaczem kłamstw, słyszy zapewnienia, że zaraz będzie mogła manipulować czasem za pomocą siły woli. Synapsy po prostu opadają. Archer w ogóle nie potrafi i nawet niespecjalnie próbuje wykorzystać zebrany przez siebie asortyment. Robi to powierzchownie albo w sposób zupełnie pozbawiony sensu – każda z postaci używa swojej mocy tylko raz (i to tak ze średnim powiązaniem z wątkiem głównym), w międzyczasie ktoś dostaje zupełnie nowe możliwości – bo trzeba było jakoś pchnąć fabułę do przodu – a wszyscy i tak uczą się tych samych rzeczy. Nie ma w tym za grosz popkulturowej świadomości, dobrej zabawy ani niczego ciekawego. Instytut pod każdym względem jest po prostu wybrakowanym falstartem.
Cała reszta wcale nie prezentuje się ciekawiej. Książka na okładce zapewnia nas, że to wcale nie jest kolejny Hogwart. Z jednej strony trudno się z tym nie zgodzić, bo magii nie ma tu w ogóle (dosłownie i w przenośni). Z drugiej Instytut osiąga poziom klasycznego szablonu, który mógłby stanowić punkt wyjścia dla dziesiątek kolejnych powieści young adult. Wszystko to, co dostajemy od Archer, widzieliśmy już dziesiątki razy w pięćdziesięciu różnych konfiguracjach – mamy tu osieroconą dziewczynę dysponującą potężnymi mocami, tajną szkołę, dobrodusznego dyrektora i złowrogą facetkę od wychowania fizycznego. Zaraz za tym lecą pseudoromanse, tajemnice skrywane w murach uczelni oraz rodzinne sekrety wylewające się na każdym kroku. Nie ma w tym nic nowego i nic świeżego. Wątek główny też nie ma zbyt wielkiej siły, aby nas wciągnąć. Historii brakuje ciekawej postaci, realia są słabo zarysowane, a akcja gubi co chwilę tempo. Natomiast kluczowa dla książki intryga jest opowiadana za pomocą losowo rozrzuconych po książce wskazówek – rozwiązanie natomiast nie zaskakuje w najmniejszym nawet stopniu.
Brak pomysłu, wczucia się w klimat i nawet chęci do pisania owocuje całą masą idiotyzmów – wyszkoleni psychiczni zabójcy używają broni palnej i nie fatygują się nawet, aby założyć na nią tłumik, w szkole pełnej telepatów nikogo nie niepokoją zniknięcia kolejnych studentów, komputery hakuje się za pomocą pendrive’a, a banda pierwszoroczniaków jest w stanie bez problemu włamać się do biura FBI – które zdaje sobie sprawę z istnienia wszystkich psychonadludzi.
Instytut oparty jest na wytartych schematach, ozdobiony garścią najprostszych pomysłów i porusza się po przewidywalnej historii. Autorka odtwarza popkulturowe motywy z tak małym zaangażowaniem, że ma się ochotę jej przerwać, postawić dwóję i kazać wrócić do ławki.
Instytut nie wnosi nic nowego – jest nieciekawy, niedopracowany i porywający niczym wypracowanie na temat ostatnich wakacji. Do udanego debiutu zdecydowanie mu daleko. Znacznie bliżej natomiast do niezgłoszonego nieprzygotowania.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 3/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl