Rozumiem zachwyt nad tą książką.
Zachwyca język, którego już nie ma: wszystkie „minęło mało wiele czasu” czy „rozchwierutane cienie” „wyradzające się w przedziwne kształty” w „wieczornej śreżodze” i błąkające się na „widnokresie” aż „szło oszaleć” „w rodzinnej chyży” - przywodzą na myśl coś, co utraciliśmy na rzecz rozwoju języka i postrzegania świata. (Jest jeszcze to urocze „ó” w Kóbie, które jest chwalbą dla dawnej ortografii, chociaż dla niepiśmiennych chłopów pisownia nie miała zapewne zbytniego znaczenia.) Zachwyca również nastrój, inny niż w fantasy, bardziej baśniowy, ale z wersją dla dorosłych. Atmosfera budowana jest oszczędnie, czasami paroma zaledwie słowami, jednak dobitnie i raczej w odcieniu mrocznym i odpychającym:
„Powiadają, że zdarzyło się to w listopadzie, w czas deszczowy i śmierdzący wilgocią jak przemoczony pies.”
Albo romantycznie, z bardzo wizualnymi opisami, byśmy poczuli baśniowego ducha – ale tylko na moment, bo dosadne porównanie skutecznie ściągnie nas na ziemię:
„Wieja na Pogórzu zawsze przychodzi znienacka. Czai się gdzieś w kotlinach między górami, gdzie kipi i kotłuje się, a gdy sródgórskie pustacie nie są już w stanie jej pomieścić, przetacza się nad lesistymi grzbietami i spada całą mocą w doliny, biała i skłębiona niczym skisły żur.”
Ciekawe i sugestywne było wcielanie się bohatera w zwierzęta, rośliny czy kamień albo kroplę rosy. Dzięki dużej wrażliwości autora i niemałej zdolności przekazania subtelnych doświadczeń pozwalało wręcz spojrzeć na świat oczami, czy zmysłami innego życia. Opis Jakóba jako bukowego orzeszka, potem drzewa jest niezwykły – przyroda była tu podmiotem, bujnym życiem, a nie jak zwykle tłem dla nastrojowych klimatów.
Jednak są aspekty, które oddalają „Baśń...” od ideału. Dosadny język stwarzał bohaterów nie tylko prostych, ale wulgarnych:
„- Pochwalony! – zawołał któryś z cieni.
- Pierdol się, szczurze!"
, a staropolskie słowo o nieustalonej etymologii, co mu (w sumie to jej) nie przeszkodziło zwycięsko zadomowić się aż do dziś – występuje często, zbyt często i nie za każdym razem jest niezbędne. Za dosadnością dialogów, za opisami przeważnie zakończonymi odstręczającym porównaniem, kryje się negatywny obraz ówczesnego życia i egzystującego w nim chłopa: tępego, prostego, bezwolnego. Mężczyźni to "chamy", kobiety – "baby", które stoją najniżej w hierarchii ludzkiej, bo głównie są przedmiotem, a obiektem bywają krótko i tylko dla młodzieńczej niewinności. Paralela chłop-cham-prostak jest w dysonansie z poglądami autora: jak sam w rozmowie z Sylwią Niemczyk podkreślał, przedstawianie prowincji i osób tam mieszkających w negatywnym świetle jest poważnym literackim niedociągnięciem:
"[...] obrażają mnie i oburzają książki, w których prowincja jest zupełnie bezwartościowa, złożona wyłącznie z alkoholu i brudnych paznokci. To nie jest prawda, na prowincji jest tyle samo zła, co dobra. Rozumiem, że operowanie stereotypem czasem może mieć sens, ale akurat ten stereotyp uważam za wyjątkowo szkodliwy."
A jednak sam uległ temu stereotypowi. W jego postaciach trudno dopatrzeć się pozytywnych cech, wrażliwości nie popartej wulgaryzmem, traktowania się nawzajem z szacunkiem chociażby w ramach własnej grupy społecznej (wyjątkiem jest relacja Kóby i Starego Myszki). Owszem – opisane tło historyczne nie należy do łatwych, zawiera mnóstwo niesprawiedliwości, ale można było znaleźć pozytywne aspekty, w dodatku bez uciekania się do ponuro-skwaśniałego nastroju.
Ponadto, do przedstawienia tak baśniowej i pełnej fantazji opowieści nie musiała być wykorzystana postać historyczna, tym bardziej, że mocno kontrowersyjna. Opowieść nie wnosi nic nowego do zagadnienia – wykorzystuje jedynie postać, aby opowiedzieć legendy i powstałe mity służące do zbudowania baśniowej atmosfery, ale skoro są tak odległe od historii i faktów, a baśnie najlepiej czują się wśród jak najmniej realnych indywiduów – po co za wzór brać rzeczywistą postać? A jeżeli wątek chłopski był ważny – dlaczego pokazany jest tak... po pańsku?
Dodatkowym, moim zdaniem, minusem jest skumulowanie ogromnej liczby idei, pomysłów, przesłań, zdarzeń, legend, mitów i nietypowych postaci. Ich natłok powoduje, że powieść staje się wielkim kotłem wiedźmy: dużo w nim najprzedziwniejszych składników, a efekt niekoniecznie jest do przełknięcia. Nadmiar pomysłów nie wychodzi na dobre powieści: pomniejsza znaczenie głównego przesłania, które wręcz może zaginąć przytłoczone nieposkromionym zalewem napływających podczas pisania pomysłów. Znajdziemy tu odniesienie do modlitwy hezychastycznej, do natury („Przyroda to jednak kurwa jest”), teorię Boga okrutnego (reprezentowanego przez „kogoś do niego podobnego”), filozoficzne nawiązania do kamienia jako stanu idealnego („kamień jest stworzeniem doskonałym i nie porusza go nic”), narodowościowe animozje i kwestie tożsamości narodowej, które są zbyt poważne, żeby napomykać o nich w baśniowej mgle, i jeszcze wiele, wiele innych. O krok od tego, żeby opowieść była o wszystkim – czyli o niczym...
"[...] ale Rak zawsze był dziwak"
, więc „Baśni o wężowym sercu albo wtóremu słowu o Jakóbie Szeli” na pewno nie można zarzucić, że jest szablonowa. Ma wiele zalet, ale i dość istotne wady. Albo po prostu to taki literacki dysonans poznawczy, bowiem
„mogą trwać obok siebie kraina nauki i kraina mitu, nie wchodząc sobie w drogę i zauważając się tylko po to, by mogła sobie jedna z drugiej robić podśmiechujki."
A śmiech wiadomo – uzdrawia.