Dojrzały i udany debiut australijskiej autorki, który zapoczątkował cykl o poczynaniach nieprzeciętnej Parrish Plessis (nietypowej nawet jak na postapo), w którym Marianne de Pierres przełamuje monopol na męskiego bohatera w cyberpunkowym świecie. W „Pasożycie” znajdziemy wszystko, czego oczekuje się od chylącej się ku upadkowi przyszłości (cyberpunkowa, postapokaliptyczna dystopia), a jednak świat, w którym radzi sobie kobieta-ochroniarz ma niuanse wskazujące na fakt, że powieść napisana została kobiecą ręką – bez niepotrzebnego naśladowania siermiężnego języka, bez anatomicznej eksploracji przemocy, z elementami, których zapewne mężczyzna nie zawarłby w opowieści.
Zamiast przerośniętego, na wpół automatycznego i nieskomplikowanego w procesach myślowych (aczkolwiek dzielnego) bohatera – przez mroki Trójki, która była „archaiczną ostoją zezwierzęconej ludzkości” prowadzi nas wyróżniająca się z tłumu kobieta („prawie dwa metry wyrobionego ciała”), z krzywo zrośniętym nosem, którą implanty średnio interesują (może dlatego, że w walce wręcz dorówna każdemu), którą lubią kłopoty, natomiast ona nie toleruje niesprawiedliwości. I pozbawiona jest złudzeń:
"Bierz życie, jakim jest, bo lepsze nie będzie".
Chyba, że sama postara się, by było lepsze, ale do tego musi zrobić zamieszanie na cały kontynent, którym jest postapokaliptyczna Australia. Wydarzenia komplikują genetyczne doświadczenia, tajemnicze istoty modyfikujące zachowania ludzi, wypaczone pojęcie wolności mediów i degeneracja środowiska. A jednak więzy krwi i przywiązanie do ziemi (czy raczej miejsca) nadal mają znaczenie, nadal istnieją szamani, którzy swoją wiedzą wspierają w kluczowym momencie.
Spektakularne i klasyczne dla tego gatunku zakończenie bogatej w wydarzenia akcji jest wykreowane z klasą: nie pozostawia czytelnika w stanie histerycznej desperacji i głodu dotyczącego dalszego ciągu – wątki są na tyle wyjaśnione, że tom pierwszy tworzy zamkniętą całość, ale dla chętnych na kontynuację powstają zalążki przyszłych wydarzeń – do kolejnych (dwóch) tomów zajrzy się dla przyjemności, nie z uzależnienia.
Jednego tylko nie rozumiem - dlaczego tłumacz (lub wydawnictwo) zdecydował się na tytuł „Pasożyt” ? Jakby „Nylon Angel” był za mało dystopijny... A przecież, zgodnie z wolą autorki, oryginalny tytuł doskonale podkreśla rolę bohaterki w opisanej historii. Niechby brzmiał na przykład: „Nylonowa Anielica”. Przypuszczam, że więcej kobiet sięgnęłoby po książkę, natomiast mężczyźni nie zawiedliby się, że brak tu silnego, rosłego, o twardym charakterze bohatera (który de facto jest, ale gra drugie skrzypce).
Przyznam, że pomysł z cyberpunkówką w roli głównej bardzo przypadł mi do gustu. Bohaterka jest ciekawa i nieprzerysowana (o co łatwo było, zważywszy na tło wydarzeń), a mniej brutalne i bardziej wysublimowane spojrzenie na schyłek człowieczeństwa ma swoje zalety - napawa nadzieją.